niedziela, 20 grudnia 2009

Biała Przemsza

Wczoraj korzystając z ostatniej przedświątecznej soboty wybrałem się wraz z żoną i psem nad Białą Przemszę.
Cała wycieczka zaczęła się od spotkania z kolegą, który nocował w widłach Kanału Szczakowskiego i Białej Przemszy. Na miejsce dotarliśmy o świcie. Barszczyk i grzaniec z termosów dodały trochę energii w mroźny poranek. Jednak aby się rozgrzać (-15 st. C) niezbędne okazało się rozpalenie ogniska. Dzięki sporej ilości drobnego chrustu udało mi się z resztki żaru rozpalić wygasłe w nocy ognisko. Ponieważ kolega zmyślnie umieścił palenisko przy powalonym drzewie (ekran), "ścianka" z korzeni i ziemi rewelacyjnie odbijała ciepło w naszym kierunku. W ciągu godziny rozgrzaliśmy się wystarczająco a kolega w tym czasie zwinął obozowisko. Po wygaszeniu ognia i zatarciu śladów paleniska udaliśmy się na północny - wschód, nad lewy brzeg Białej Przemszy.


Widok w dół biegu rzeki


Widok w górę biegu rzeki

Rzeka w tym miejscu płynęła szeroką doliną, jednak w miarę posuwania się w górę jej biegu najpierw wyraźnie zaznaczyła się krawędź terasy zalewowej a później wyszliśmy na piaszczyste wzgórze skutecznie podmywane przez nurt rzeki.


Podmywanie wzgórza

Wracaliśmy już na azymut, przechodząc obok ujęcia w Maczkach Starych za którym parkował nasz samochód. Z mostu drogowego nad B. Przemszą pokazałem uczestnikom wycieczki rurę zrzutową z Maczek ukrytą pod mostem kolejowym w dole rzeki.

Biała Przemsza posiada ogromny potencjał turystyczny. Mimo intensywnego trucia wodami z kopalni rud cynku i ołowiu, bezapelacyjną wartością są meandry świadczące o prawdziwej dzikości tego obszaru. Brak regulacji, wspaniałe widoki, piaszczyste dno i spokojny bieg to wyśmienite warunki do uprawiania turystyki kajakowej. Gdyby jeszcze włodarze przyległych miast dogadali się w kwestii zrzucania ścieków i budowy oczyszczalni, a Lasy Państwowe wykonały 2-3 nadbrzeżne biwaki leśne, rzeka na tym odcinku stałaby się bezspornie śląską perłą w kajakarsko - turystycznym świecie.

Wyświetl większą mapę

niedziela, 13 grudnia 2009

Źródła Centurii i Pustynia Błędowska

Dzisiaj wróciłem z dwudniowego wypadu mającego na celu zbadanie możliwości survivalowo-bushcraftowo-turystycznych prawego dopływu Białej Przemszy - Centurii.

Zaczęło się miesiąc temu, w trakcie luźnej rozmowy (na temat grudniowych planów) prowadzonej na zlocie reconnet.pl. Po uściśleniu daty i planu trasy zebraliśmy kilku chętnych na grudniową marszrutę wzdłuż Centurii z planowanym noclegiem na Pustyni Błędowskiej.
Ponieważ część ekipy pojawiła się w okolicy źródeł w piątek, moim sobotnim zadaniem (wraz z kolegą przybyłym z Warszawy) było odszukanie ich obozowiska (poza obszarem chronionym).
Korzystając ze współrzędnych GPS (6 rano) odnaleźliśmy biwak i rozpaliliśmy zaspanym, chłopakom ognisko na kawę/herbatę/śniadanie. Po zwinięciu obozu udaliśmy się do niecki źródliskowej gdzie czekał na nas Hillwalker.

Niecka źródliskowa

Dalej droga wiodła do wsi Hutki-Kanki gdzie w sklepie obok domu sołtysa zaopatrzyliśmy się w dodatkowy prowiant. Wodę nabraliśmy jeszcze przed wsią z leżącej u podnóża wzgórza studni.
Ze wsi ruszyliśmy czerwonym szlakiem na południe, porzucając go później na korzyść ścieżek biegnących wzdłuż meandrującej Centurii. Niejako przy okazji Doczu "zgarnął" dwie ukryte skrzynki geocach.


Meandrująca Centuria


Ekipa w trasie


Kładka nad Centurią


Operacja "Budujemy tamę rozpoczęta" - bóbr


Jedna z lisich nor nad brzegiem Centurii (zamieszkana)
Z Doczem rozstaliśmy się na pd-zach od Chechła przy przecięciu czerwonego szlaku. Dalej już w 4 - rech wyszliśmy na pustynię celem dotarcia do miejscówki noclegowej.

"Rozrywki" na pustyni
Planowana cicha i spokojna miejscówka okazała się głośnym piekiełkiem. Nad pobliski brzeg Białej Przemszy nadjechali quadowcy. Licząc na to, że przed zmrokiem odjadą rozpoczęliśmy prace gospodarskie przy urządzaniu obozowiska.

Dwie wilcze łapki (Jack Wolfskin Gossamer)
Faktycznie. Gdy tropiki i namioty stanęły w wytypowanych miejscach, a na ogniu zaczęła się gotować woda na herbaty i posiłki - quadowcy odjechali.
Po posiłku na miejscu wcześniej okupowanym przez głośnych quadowców pojawiły się ciut mniej głośne terenówki. Na szczęście i jednym i drugim przedstawicielom zmotoryzowanej rzeszy zakłócaczy ciszy niska temperatura dawała się we znaki. Po krótkim popasie i wzięciu na hol (ooo... zapsuło się.... fatalnie.... ;-))))) ) jednego z pojazdów, terenowcy pojechali sobie do domów.
Nocka przy ognisku, rozmowy i oglądanie szpeju zakończyły się odejściem w pierze ok. 21.45.

Miłe ogniskowe ciepełko

Spałem w mojej małej trumience (Jack Wolfskin Gossamer) w zakupionym jako prezent (od mojej ukochanej żony) śpiworze puchowym Małachowski Climber 800. Pod spodem marketowa mata i folia NRC jako dodatkowa izolacja.
Startowałem w temperaturze na zewnątrz -2,7 st. C i w namiocie 0,2 st. C. Obudziłem się ok. 00.15 i postanowiłem sprawdzić tempertury: zewnętrzna -3,2 , namiot 2,4 a wewnątrz śpiwora (wszyty termometr) 23 st. C. Temperatura wewnątrz śpiwora utrzymała się do samego rana na tym samym poziomie. Ok. 4.00 temperatury wyglądały tak: -3,8/2,7.
Po pobudce o 7.30 i zjedzeniu ciepłego posiłku popijanego herbatką zabraliśmy się do zwijania obozu. Następnie bardzo intensywnym marszem przeszliśmy do Kuźnicy Błędowskiej aby zdążyć na odjeżdżający o 10.09 autobus.
Łącznie zrobiliśmy ok. 21 kilometrów przy średniej prędkości 4km/h. Większa część tej trasy przypadła na wędrówkę wzdłuż Centurii.

W wypadzie udział wzięli: Treasure Hunter, Doczu, Puchalsw, Hillwalker no i oczywiście ja ;-)

poniedziałek, 16 listopada 2009

Jesienny Zlot forum reconnet.pl

W dniach od 13 do 15 listopada włóczyłem się po lasach rembertowsko-okuniewskich. W tej dzikiej i pełnej rozrywek (obecnie nieużywana część poligonu) krainie i niedaleko rzeczki Długa, odbył się tegoroczny jesienny zlot forum reconnet.pl.
Na miejsce przytuptałem od strony Woli Grzybowskiej, targając na plecach prawie 18kg różnego szpeju, domowych przetworów i mocniejszych trunków. Chłopaki zachowywali się tak cicho, że przeszedłem 50m od obozowiska ukrytego za kilkumetrową wydmą nie wykrywszy go. Na szczęście na ścieżce zauważyłem ślady butów, które doprowadziły mnie do Treasure Huntera i Stalkera, którzy wyszli na przeciw innego uczestnika zlotu. Obóz rozłożony został w podmokłej części zalewowej rzeki Długa. W pobliżu znajdowały się moczary a drzewostan składał się głównie z olch, leszczyny, dębów i brzóz. Po krótkim przywitaniu zabrałem się za rozkładanie swojej sypialni. Tym razem zdecydowałem się spać w jednoosobowym namiocie Jack Wolfskin Gossamer. Ponieważ było mokro między matę a podłogę namiotu włożyłem typowe poncho bundeswehry co później nie wyszło mi na dobre.
Jack Wolfskin Gossamer

Po zagospodarowaniu się dołączyłem do ekipy skupionej przy ognisku aby zagotować pierwszy kociołek wody na kawę.
Kelly Kettle Parthagasa w akcji

Wraz z moim przyjściem poprawiła się pogoda. Przez dwa poprzedzające dni padał deszcz i ekipa, która była tam od 11 listopada miała w końcu okazję zaznać lepszej pogody.
Tego wieczoru poza standardowymi opowieściami i demonstrowaniem survivalowego szpeju raczyliśmy się domowej roboty tarninówką. Oprócz tego testowaliśmy krzesiwa tradycyjne przy pomocy krzemieni i kryształu pirytu oraz rozpalaliśmy ogień łukiem ogniowym.

Przygotowanie do rozpalania łukiem ogniowym

Osobiście za trzecim razem udało mi się uzyskać wystarczającą ilość żaru aby przy odpowiednim ułożeniu gniazda rozpałki rozniecić ogień. Skopałem sprawę nieumiejętnie rozdmuchując co przyczyniło się do zdławienia żaru. Nauka jest prosta: Żeby skutecznie rozpalić ogień metodą łuku ogniowego muszą zostać spełnione wszystkie następujące warunki:
  • odpowiednio dobrany zestaw (deszczułka, świder, docisk i oczywiście łuk)
  • odpowiednio wykonane gniazda w deszczułce i docisku
  • skompletowane wcześniej i suche : podkładka na żar, rozpałka, drzazgi i drzewo na ognisko
  • odpowiednio ułożona rozpałka (z gniazdem na umieszczenie żaru)
  • odpowiednia pozycja zapewniająca stabilną pracę świdra podczas kręcenia
  • odpowiednie oddychanie tak aby nie stracić siły podczas kręcenia świdrem przez niedotlenienie organizmu
  • trzeba posiadać trochę "pary" w rękach
Do snu ułożyłem się ok. godz. 22.00 przy dużej mgle nadciągającej od strony rzeki. Po północy miałem pobudkę spowodowaną kiepskimi właściwościami izolacyjnymi poncha BW, które spowodowały uczucie przejmującego zimna. Założona dodatkowa bluza pozwoliła mi dospać do świtu. W sobotę rano powitanie nowego uczestnika, który dotarł na miejsce koło północy i standardowa kawka poprzedzająca śniadanie. W tym dniu uskuteczniałem wariacje kulinarne z szaszłykami z cebulką, wędzonym boczkiem i salami oraz upiekłem w popiele prawie półkilogramowego ziemniaka. Oczywiście w tok tych działań były wliczone standardowe pogaduchy. Część ekipy poszła w teren a druga bardziej stacjonarna zajęła się pracami w obozie.
Wodę czerpaliśmy z rzeki i z tego tytułu była filtrowana przez warstwę mchu i węgla drzewnego. Zgodnie z zasadą "big bubbles no more troubles" długo trzymałem wrzątek na ognisku przed zalaniem żarełka/napitku.
Na noc zamieniłem poncho BW spod karimaty na folię NRC oraz na wszelki wypadek, wrzuciłem do śpiwora 0,5L butelkę PET z gorącą wodą. Dzięki tym zabiegom przespałem bezproblemowo do świtu. Następny dzień to krótki wypad nad rzekę gdzie zauważyłem przelatującego zimorodka (pary kruków non stop latały nad nami) oraz pakowanie, którego końcówkę "uprzyjemnił" nam banglający deszczyk.
Impreza się udała. Łapnęliśmy kontakty i zawiązały się nowe projekty wspólnych wypadów.
Do tego całość była okraszona dymem z ogniska.

sobota, 24 października 2009

Dreikaisereck - Trójkąt Trzech Cesarzy

Tydzień temu (17.10.09) wybrałem się wraz z kustoszem muzeum w Chrzanowie oraz wędrowną grupą seniorów na wycieczkę w okolice zbiegu Przemszy Czarnej i Przemszy Białej.
Śnieg, który zaskoczył naszych drogowców (październik), zdążył już stopnieć pozostawiwszy po sobie przygięte do ziemi zaskoczone rośliny. W trakcie wędrówki towarzyszyła nam chłodna mżawka zamiennie z dłuższymi lub krótszymi okresami spokoju.
Najpierw zahaczyliśmy o tablicę informacyjną znajdującą się w pobliżu zbiegu rzeki Bobrek z Białą Przemszą. Wbrew pozorom nazwa Trójkąt Trzech Cesarzy jest określeniem błędnym. Widły dwóch Przemszy trójkąta ni w gruchę ni w pietruchę nie tworzą. Nawet wziąwszy pod uwagę obecność z jednej strony Cesarstwa Austriackiego (od Jaworzna), z drugiej Cesarstwa Niemieckiego (od Mysłowic, Księstwo Pruskie po zjednoczeniu) i z trzeciej Imperium Rosyjskiego (od Sosnowca) dalej tego trójkąta nie ma. Prawidłowym określeniem jest trójstyk.
Tak więc deptając po wale przeciwpowodziowym na dawnej stronie zaboru rosyjskiego, udaliśmy się na punkt zbiegu trzech dawnych mocarstw.
Obecnie teren jest zadbany z ustawionym pomnikiem i... miejscem ogniskowym. Co prawda trafił się jakiś mniej inteligentny fan crossu, który swą zabawką wyorał zgrabne kółeczko w darni nad samą wodą ale ogólnie widać, że Sosnowiec zaczął dbać o historyczne miejsca.

Z lewej płynie Biała Przemsza a z prawej Czarna Przemsza (pod mostem jest już tylko Przemsza)

Następnie wzdłuż ogródków działkowych i w górę Czarnej Przemszy powędrowaliśmy do kładki przerzuconej nad tą rzeką. Niestety. Po drodze uzyskaliśmy informację od jednego z działkowiczów, że kładka została zlikwidowana. No cóż. Nadłożyliśmy kilka dodatkowych kilometrów i po zwiedzeniu (zza płotu) żydowskiego cmentarza przeszliśmy na drugi brzeg Czarnej Przemszy mostem tramwajowym. Następnie ulicą Promenada zeszliśmy w kierunku ulicy Portowej i dalej do styku dwóch Przemszy. Tym razem stanęliśmy po stronie dawnego Cesarstwa Niemieckiego.

Z lewego górnego rogu płynie Czarna Przemsza a z prawego Biała Przemsza

Stąd już prosta droga na pobliskie wzgórze 280,8 gdzie wznosiła się kiedyś wieża Bismarcka. Po I WŚ została ona przemianowana na wieżę Kościuszki a następnie rozebrana. Co ciekawe wikipedia podaje, że budulec tej wieży pochodził z kamieniołomów granitu Dolnego Śląska a dwóch obecnych w naszej ekipie geologów oznaczyło go jako czerwony granit szwedzki. Na szczycie wzgórza i wzdłuż prawego brzegu Przemszy ciągnie się częściowo już zatarty pas umocnień z końcówki II WŚ.

Mini bunkier z II W.Ś. na wzgórzu 280.8

Ze wzgórza powędrowaliśmy pod kościół w Brzęczkowicach gdzie znajduje się część budulca z rozebranej wieży (schody przy wejściu). W tym punkcie ośmioosobowa ekipa zmniejszyła swój stan liczebny o 50%.

Następnie zeszliśmy do Przemszy aby idąc wzdłuż jej koryta przeskoczyć na stronę dawnego Cesarstwa Austriackiego przez most drogowy na Wysokim Brzegu. Po tej stronie odwiedziliśmy hałdę po dawnej kopalni Jan Kanty na, której w ramach rekultywacji zasadzono kępy rokitnika, którego kwaskowatymi owocami zachwycały się towarzyszące nam panie.

Rokitnik

Oprócz tego w okolicznych bajorkach pojawiła się pałka miniaturowa (chociaż wg. mnie to jakiś mieszaniec)- uciekinier z jakiegoś przydomowego oczka wodnego.

Po zejściu z hałdy czekała nas długa prosta wzdłuż ulicy Wojska Polskiego połączona z degustacją owoców czeremchy.

niedziela, 11 października 2009

Konwent - Survival Bagno 2009

Dzisiaj wróciłem ze spotkania miłośników sztuki przetrwania nazwanego oficjalnie "Konwent-survival Bagno 2009". Na swych włościach w lasach na północ od Opola, gościł nas Jacek szef "4th regiment".
Już od wyjazdu z Jaworzna do samego końca imprezy, towarzyszył mi siąpiący z mniejszymi lub większymi przerwami deszczyk. Po dotarciu na punkt HQ i określeniu "who is who" wymaszerowaliśmy w teren. Celem był las sosnowy w pobliżu dużej polany. W lesie przygotowaliśmy kwatery i na polanie jeden z uczestników (Darek,) rozpalił ognisko aby zagotować pierwszy rzut wrzątku na kawę.
Po kilku godzinach pojawili się gospodarze imprezy i rozpoczęliśmy fiestę na cześć jubilata - Piotrka. Ze względu na szybko zapadający zmierzch i nadal "banglający" deszczyk celem podniesienia morale (bagno było w końcu) zabraliśmy się za przygotowanie kolacji. Mój szybki podwieczorek stanowił szaszłyk z salami przekładanego cebulką. Prawdziwym jednak popisem kulinarnym zabłysnął Darek, przygotowując przy wydatnej pomocy Agnieszki zupę na bazie cebuli, kiełbasy, ziemniaków i ... kiszonego czosnku niedźwiedziego. W chwili gdy wyjął słoiczek z tym ostatnim specjałem wiedziałem, że zupa będzie rewelacyjna. Po prostu jestem wielkim fanem tej jakże pożytecznej w dzikiej kuchni rośliny. W mżawce przeplatanej krótkimi okresami spokoju debatowaliśmy na całkiem poważne tematy związane m. in. z kierunkiem ruchu survivalowego w Polsce, aż do samej północy.

Nocne polaków rozmowy

Ostatecznie debata zmiękczyła nawet najbardziej odpornych uczestników, którzy ewakuowali się do śpiworów. Rano obudziło mnie krakanie kruków w okolicy i krzyk bażanta. Ponieważ spałem pod płachtą (budowlana z Lidla 2x3m) i wejście miałem zasłonięte ponchem US we wnętrzu mojej nory przez noc osadziła się para. Na szczęście dodatkowo zabezpieczyłem się workiem bivy bag i śpiwór mimo spadających czasami kropelek pozostał suchutki. Temperatura w jego środku wynosiła całkiem przyjemne 23 stopnie Celsjusza.
Po rozpaleniu ognia i przygotowaniu kawy zjedliśmy szybkie śniadanie.
Kawka na ruszcie

Bartosz i Piotrek poszli szukać punktów kontrolnych, przygotowanych przez Darka w ramach mini rajdu na orientację. Po ich powrocie zwinęliśmy obóz i wróciliśmy do HQ. Tam część ekipy wypiła herbatki i kawy po czym rozjechaliśmy się do domów.
Impreza udała się znakomicie. Ustaliliśmy pewne projekty przyszłych przedsięwzięć oraz odetchnęliśmy świeżym powietrzem przesiąkniętym miłym zapachem dymu.

niedziela, 27 września 2009

Zielona Wyspa - podsumowanie

Wreszcie znalazłem trochę czasu i odrobinę chęci aby napisać podsumowanie naszej kilkudniowej wycieczki. Całość przebiegła wyjątkowo sprawnie dzięki temu, że na miejscu mieliśmy punkt zaczepienia i przewodnika-kierowcę w osobie mojej siostry. Ponieważ zwiedzaliśmy południowo - zachodni kraniec Irlandii moje spostrzeżenia proszę traktować jako zawężone do właśnie tego obszaru.
Zaczynamy:

Teren
Głównie pofałdowany, pokryty głównie skąpą roślinnością (trawy i wrzosy oraz skarłowaciałe drzewka). W okolicach Parku Narodowego Killarney zachowany pierwotny drzewostan o którym pisałem w pierwszym poście. Skały budujące ten rejon to głównie wypiętrzone i częściowo zerodowane skały osadowe. Ponieważ nader często trafiają się warstwy mniej przepuszczające wodę nawet w wyższych partiach terenu tworzą się torfowiska (np. w synklinie lub zerodowanym szczycie antykliny). Góry z szerszej perspektywy nie mają tak poszarpanych krawędzi jak np. nasze Tatry (różnica w budulcu - główna grań Tatr to twarde granitoidy) Porównuję do Tatr gdyż pasmo o którym mówię to Macgillycuddy Reeks ciągnące się na pd-zach od Killarney i posiadające najwyższe szczyty w Irlandii. Na tym porównanie trzeba zakończyć bo szczyty zbudowane są głównie z piaskowców i osiągają wysokość do 1039m (Carrantuohill). Ze względu na częste opady deszczu występuje w rzeźbie terenu duża liczba różnego rodzaju cieków wodnych, strumieni, jeziorek itp. Wybrzeże oceaniczne jest głównie klifowe z małymi plażami ukrytymi w zatokach. Często te plaże pojawiają się tylko podczas odpływu.

Drogi i szlaki turystyczne.
Drogi są... ciasne. Typowa droga krajowa (łącząca hrabstwa) pozwala na mijanie się np. 2 ciężarówek. Pobocza brak. Czasem drogi są ciut szersze i po obu stronach biegną drogi rowerowe szer 70cm-100cm. Napisałem "pobocza brak", ponieważ przy samej drodze ciągną się kamienne murki ewentualnie wały porośniętej trawą lub żywopłotem ziemi (pewnie z kamiennym rdzeniem). Dodatkowo można spotkać rozmieszczone na nich elektryczne pastuchy lub metalowe siatki wykończone u góry pasami drutu kolczastego. Ma to zabezpieczyć żywy inwentarz (głównie owce) przed wypadkiem na drodze (i tak czasem szlajają się wcinając te 20-30 cm trawy między asfaltem a ogrodzeniem). Drogi lokalne to już klasyk. Na całej szerokości drogi mieści się co najwyżej 1,5 ciężarówki. Może się zdarzyć, że na pewnych odcinkach będzie to rozmiar 1 ciężarówki (1,5 szer. samochodu osobowego). Z powyższych powodów dosyć często rozmieszczone są wcięte w zbocza mijanki. Typowe znaki ograniczenia prędkości są 2: w miasteczkach i bardziej zabudowanym terenie wsi - 50 km/h. Pozostałe drogi - 100km/h. Zabawne. Wjeżdża się na wąską i wyjątkowo krętą drogę przecinającą przełęcz. Na dzień dobry jest ograniczenie do setki. Bez sensu? Wcale nie. Odległości między siedzibami ludzkimi są tak duże, że gdyby na wszystkich takich odcinkach dawać tak jak u nas 30, 40, 50 km/h to ludzie stosując się do tych ograniczeń traciliby dużo czasu na jazdę. Prowadzenie pojazdu polega na dostosowaniu prędkości do warunków na drodze i za to odpowiada kierowca. Widełki do 100km/h pozwalają w miejscach bezpiecznych jechać szybciej. Wypadki? Na dystansie ok. 1600 km nie widziałem wypadku. Nie widziałem też stłuczki. Niemniej siostra pokazywała nam miejsce, gdzie na prostym odcinku drogi dwóch młodych chłopaków spłonęło w samochodzie po uderzeniu w kamienny murek. Nadmierna prędkość + brak doświadczenia + fatalne warunki pogodowe = nagroda Darwina.
Policja czyli Garda. Może zatrzymywać pojazdy ale najczęściej sprawdza je zdalnie. Wszystkie dane dotyczące pojazdu (przeglądy rejestracyjne, ubezpieczenie oraz osoby uprawnione do prowadzenia tego pojazdu) są dostępne przez chipa RFId. Taryfikator mandatów. Bez względu na wykroczenie kwota mandatu wynosi 40 euro.

Jedzenie
Osobiście polecam owoce morza. W końcu jest to wyspa i nie ma problemu ze świeżymi żyjącymi produktami. Mrożonki dostępne u nas, stanowią nędzne kulinarne echo smaku prawdziwego oceanu. Irlandczycy uwielbiają też ziemniaki. Cenowym szokiem były dla mnie niezdrowe chipsy ziemniaczane gdzie za cenę typowej polskiej paczki dostaniemy 3-6! razy więcej chrupania. Wybór różnorodności smaków też jest spory. Smakowały mi nawet kwaskowe chipsy o smaku vinaigrette. Piwa raczej ciężkie typu ciemnego (Irish stout, dry stout). Robione z palonego (mocno prażonego) słodu jęczmiennego. Z "dzikiego jedzenia" przywiozłem garstkę orzeszków bukowych i niestety ze względu na napięty harmonogram nie miałem okazji zapolować na mięczaki z gatunku razor clam (okładniczki, razory)

Ludzie (tubylcy)
W mieście zagonieni i zajęci własnymi sprawami. Wieczorami w pub'ach potrafią bawić się przy piwku nie tylko stacjonarnie ale również na parkiecie. Starsi uprzejmi i spokojni a młodzież dosyć hałaśliwa. Za miastem uprzejmość jest jeszcze większa. Ot choćby to mijanie się na wąskich drogach niejako wymusza takie gesty. Dodatkowo spotkaliśmy się z propozycją zrobienia nam zdjęcia grupowego (nie zabraliśmy statywu) oraz zostaliśmy zagajeni przez mijanego na wąskim szlaku dziadka-pasterza (nawiasem mówiąc jego prognoza pogody na kilka najbliższych dni okazała się słuszna - potwierdził tym samym trafność mojej prognozy :-P ).

Na koniec
Warto jechać i zobaczyć. Niestety przy tak dużych odległościach niezbędny jest środek transportu (lub wyjątkowo długi urlop). Może to być autostop, ale równie dobrze mógłby zastąpić go rower. Na transport kolejowy czy autobusowy raczej bym nie liczył. No chyba, że chcemy zwiedzać jedynie duże miasta.

wtorek, 15 września 2009

Zielona Wyspa - cz. 6

Dzisiaj zrobiliśmy zaledwie 45 mil. Objeżdżaliśmy Park Narodowy Killarney zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Na początku zwiedziliśmy Muckross Abbey - ruiny kaplicy datowane na 1448 r. Następnie udaliśmy do Muckross House & Gardens, gdzie po zwiedzeniu ogrodów obejrzeliśmy kompleks irlandzkich farm z początku ubiegłego wieku.

Wnętrze chaty

Skansen różni się tym od polskiego, że dalej jest w nim żywy inwentarz oraz prowadzona jest produkcja rolna i rzemieślnicza.
Po wizycie w skansenie kolejnym punktem był wodospad Torc (mały) oraz kilka kilometrów dalej Torc (duży).

Wodospad Torc (mały)


Wodospad Torc (duży)
Z ostatniego wodospadu pojechaliśmy na Lady's View, aby zrobić zdjęcie panoramy w kierunku Killarney przy pochmurnym niebie. Mały guinness w knajpce przy punkcie widokowym i kolejny etap podróży krętą i wąską, górską drogą do Lord Brandon's Cottage. Po drodze zrobiłem kilka zdjęć typowego krajobrazu w okolicy nie 'zurbanizowanej' turystycznie.

Krajobraz z dala od cywilizacji

Następnie udaliśmy się na przełęcz Gap of Dunloe.

Widok z przełęczy (na północ)

Niesamowite wrażenie otwartej przestrzeni potęgował huraganowy wiatr. Szybkie foty i przemarznięci pędem popędziliśmy do samochodu. Po drodze w dół (na północ) zrobiliśmy jeszcze kilka fotograficznych przystanków. Kolejnym miejscem był punkt widokowy Aghadoe, z którego rozciąga się panorama na Killarney i cały Park Narodowy. Na tym etapie zakończyliśmy dzisiejsze zwiedzanie.

Panorama Killarney National Park


Zielona Wyspa - cz. 5

Wczoraj zwiedzaliśmy Mizen Head i zlokalizowaną tam latarnię.

Mizen Head

Dzięki w miarę znośnej pogodzie z tarasu widokowego można było dostrzec wyspę Fastnet Rock ze zbudowaną na niej inną latarnią. Oglądaliśmy również pływające u podnóża klifów foki oraz ciekawe przekroje geologiczne przez warstwy budujące najdalej na pd-zach. wysuniętą część Irlandii.

Focza sjesta

Kolejnym punktem był przeskok drogami (o których napiszę w podsumowaniu) na drugą stronę zatoki Dumanus Bay gdzie znajduje się Sheep's Head. Do samego punktu nie da się dojechać samochodem i aby go odwiedzić należy przedsięwziąć 2 km trasę pieszą, przez pofałdowany teren z mokradłami i wysokimi na ok. 100m klifami. U podnóża klifów odpoczywały i polowały na ryby wspólnie z ptakami morskimi foki.

Sheeps Head - 2 czarne punkty na krawędzi klifu to krowy

Na klifach pasły się krowy i owce, skrzętnie omijając kwitnące kępy wrzosów. Po obejrzeniu latarni i oczekiwaniu na ewentualną obecność większych ssaków morskich (foki były standardowo) udaliśmy się w drogę powrotną. Już po zmroku przed Lady's View, na 'połoninach' pojawiły sarny. Jedną z nich, próbującą przejść przez drogę prawie przyjęliśmy na maskę. Na szczęście dobry refleks kierowczyni (siostra) uchronił nas od kasacji pojazdu. Później jadąc z koła na koło już za Lady's View zobaczyliśmy większą wagową sztukę zwierzyny płowej - łanię jelenia. W końcu szczęśliwie zaparkowaliśmy samochód pod domem. Szybki prysznic, kolacja i wyjście do pubu w którym atmosferę umilał zespół grający na żywo. Dwa pintowe piwka (guinness obowiązkowo) i o 1:20 dnia dzisiejszego doczłapaliśmy na kwaterę.

poniedziałek, 14 września 2009

Zielona Wyspa - cz. 4

Wczoraj (4 minuty temu czyli w niedzielę ;) ) nasza trasa zaczęła się od krótkiego skoku na południe od Killarney, gdzie z Lady's View mieliśmy okazję podziwiać panoramę na jezioro Upper Lake.

Panorama z Lady's View

Następnie trasą wzdłuż wybrzeża (co dziwne niby szeroka zatoka a nazywa się Kenmare River) przez Kenmare, Sneem dotarliśmy do Derrynane National Park. Ominęliśmy Derryname House i przez zarośniętą wydmę wyszliśmy na plażę.

Plaża

Temperatura wody wynosiła ok. 13-15 st C, ale dla wybrańców narodu mającego dostęp do egzotycznie ciepłego Bałtyku był to po prostu Pikuś (Pan Pikuś). Brodząc przeszliśmy wzdłuż plaży oglądając pozostałości mięczaków i szalejące psy ( labradorów też kilka było). Kolejnym punktem wizyty był dom należący kiedyś do Daniela O'Connella (1775-1847). Ogólnie rzecz ujmując właściciel tej posiadłości, dzięki swej działalności, wsławił się przywróceniem praw politycznych irlandzkim katolikom w 1829r. Po wizycie w Derryname House zwiedziliśmy okalający go ogród. W jego florze można było znaleźć rośliny pochodzące z subtropikalnych stref Ameryki Południowej. Ze względu na łagodny klimat (Golfstorm i ochronne pasmo gór od północy) rośliny ciepłolubne mają się tutaj nadzwyczaj dobrze.

Pełna egzotyka

Krótki posiłek przygotowany w pobliżu okazałego kasztanowca i dalsza trasa przez punkt widokowy na Hog's Head, Waterville i wzdłuż wybrzeża otaczającego Ballinskelligs Bay. Między Ballingskeligs a Portmagee robiliśmy zdjęcia klifów (podobno najpiękniejszych w hrabstwie). Kolejnym punktem programu był przejazd na Valentia Island i punkt widokowy z panoramą całej doliny Valentia. Z wyspy na stały ląd przepłynęliśmy promem aby zwiedzić ruiny Ballycarberry Castle i Cahergal Fort. Ten ostatni budowany jakieś 1000 lat temu bez użycia zaprawy murarskiej.

Cahergal Fort

Na zakończenie szybki przeskok przez Glenbeigh i Killorglin do Killarney, zakończony kolacją w tajskiej restauracji (żeberka na słodko - rewelacja).

sobota, 12 września 2009

Zielona Wyspa - cz. 3

Dzisiaj mieliśmy wycieczkę aż przez 3 hrabstwa: Clare, Limerick i Kerry. Zrobiliśmy trasę długości 230 mil. Na początku przez Limerick, Shannon i Ennis dostaliśmy się na południe od wioski Doolin (hr. Clare).
Celem były klify Moher (Cliffs of Moher) o długości ok. 8 km i wysokości ponad 200m.

Cliffs of Moher

Zwiedziliśmy również miejscowe muzeum z interaktywnymi prezentacjami. Nasze muzea mają jeszcze długą drogę do pokonania, aby osiągnąć tak wysoki poziom itegracji prezentacji z odbiorcami. Niestety, duża liczba turystów skutecznie obrzydziła wspaniałe widoki oraz wyjątkowo utrudniła wykonywanie fotografii. Z Cliffs of Moher pojechaliśmy do miejscowości Killkee. Co prawda w mieście odbywała się impreza - młode dziewczyny chodziły w kozaczkach i gumiakach, ale dzięki temu na klifach na południe od Moore Bay niezmiernie rzadko trafiali się ludzie.

Klify na pd-zach od Kilkee


Zmarszczki falowe (ripplemarki) utrwalone w skale


Helikopter ratunkowy Irish Coast Guard nad klifami na pd-zach. od Killkee

Po posiłku i wyjątkowo długiej sesji fotograficznej udaliśmy się do miejscowości Killmer gdzie po półgodzinnym oczekiwaniu na prom udało nam się przeprawić na drugą stronę rzeki Shannon. Ponieważ zbliżał się zachód słońca pojechaliśmy do Ballybunion nad zatoką Mouth of the Shannon.

Zmierzch nad oceanem w pobliżu Ballybunion

Tam wykonaliśmy kolejną serię zdjęć i już totalnie zmęczeni przez Tralee wróciliśmy do Killarney.

Zielona Wyspa - cz. 2

Wczoraj (w piątek) trasa była dosyć długa. Wystartowaliśmy rano a wróciliśmy o 23:40. Kilka fot na wrzosowiskach pokrywających pokłady torfu, wizyta na plaży Inch Point i szybka droga do akwarium/oceanarium w miejscowości Dingle.

Fale na plaży Inch Point

W małych i większych akwariach zgromadzone były ryby i skorupiaki żyjące w środowiskach słono i słodko wodnych na całym świecie. Największy zbiornik zajmowała fauna i flora oceanu z płaszczkami i rekinami włącznie. W jednym z odkrytych zbiorników znajdowały się płaszczki i pływające stadem makrele. Płaszczki okazały się na tyle oswojone, że podpływały do ... pogłaskania.
Po wyjściu z akwarium udaliśmy się na falochron otaczający marinę w Dingle Harbour. Krótki spacerek połączony z konsumpcją lodów i szybki przejazd wzdłuż wybrzeża w kierunku zachodnim w okolice Dunquin. Na miejscu musieliśmy poczekać na transport (ponton) do kutra, którym popłynęliśmy w kierunku południowego brzegu An Blascaod Mór.

Przed pontonem wąski przesmyk do pokonania

Następnie kuter zawrócił i opłynąwszy brzeg wschodni dotarł do małych wysp na pn-wsch. Woda nie była zbyt głęboka i pełna brunatnic wśród których musiały kryć się ryby. W pobliżu wsyp z wody wychylały się zaciekawione statkiem focze łby.

Zaciekawiona kutrem foka

Po krótkiej sesji zdjęciowej popłynęliśmy zobaczyć klify na północnym brzegu An Blascaod Mór i mniejsze wysepki zlokalizowane 1-2 mile na zachód od nich. Stamtąd wróciliśmy na zlokalizowane w zacisznej zatoce kotwicowisko skąd pontonem popłynęliśmy do przystani. Już samochodem cofnęliśmy się kilka kilometrów na południe aby na klife górującym nad rozległą (odpływ) plażą zjeść kilka kanapek i napić się kawy z termosu. Po wizycie na plaży pojechaliśmy wijącą się drogą w kierunku zatoki Brandon Bay. Tuż za przełęczą Conor Pass mieliśmy okazję podziwiać dwa jeziora karowe (jeziora cyrkowe) powstałe w obrębie kotła lodowcowego po ustąpieniu lodowca.

Rysy polodowcowe

W pobliżu wschodniego brzegu zatoki Brandon Bay znajduje się miejscowość Fahamore. Zatrzymaliśmy się tam aby zrobić zdjęcie zachodu słońca i zjeść coś morskiego na kolację. Uwieczniwszy płonącą kulę zanurzającą się w Atlantyku zameldowaliśmy się restauracji Islands. Poza przystawkami testowane były 3 rodzaje małży (ostrygi, przegrzebki i cuś czego jeszcze nie rozpoznałem ;-) ), krewetki, homar, krab i... gruby stek wołowy. Po posiłku czekała nas długa i nużąca, nocna droga do Killarney. W sumie dzisiaj zrobilśmy autem ok. 150 mil.

piątek, 11 września 2009

Zielona Wyspa - cz. 1

No i wylądowałem na Zielonej Wyspie. Dokładnie to w Corku a później samochodem dostałem się wraz z małżonką do Killarney w hrabstwie Kerry. Miasto leży nad malowniczym jeziorem Lough Leane i otacza je Park Narodowy Killarney (Killarney National Park).
Niestety nie zabrałem specyficznego kabla USB do aparatu a czytnik wbudowany w starego laptopa nie obsługuje kart SDHC. Jeśli uda mi się kupić odpowiedni czytnik (kabla nie dostanę - sprawdzałem) to wrzucę kilka zdjęć przed powrotem.
Dzisiaj (a właściwie wczoraj: czwartek) rano zwiedzaliśmy miasto i fragment Parku bezpośrednio do niego przyległego. Pogoda dopisała i na niebie trafiały się sporadyczne chmurki. Blisko miasta wygląda to na zwykły park miejski ale dalej trafiają się już stare drzewa obrośnięte bluszczem i dzikie zwierzęta: jelenie i ... króliki.


Jelenie w PN Killarney

Wracając z pierwszego spaceru zahaczyliśmy o katedrę St. Mary's. Monumentalna budowla ze skromnym wystrojem, będąca odwrotnym biegunem polskiego Lichenia.
Po zakupach i obiedzie udaliśmy się nad jezioro w pobliże zamku Ross Castle, gdzie zaokrętowani z grupą amerykańskich geriatryków wypłynęliśmy statkiem wycieczkowym na jezioro. Z wody mieliśmy okazję podziwiać urok skalistych wysepek pokrytych różnorodną roślinnością. Przepłyęliśmy również obok wyspy Inisfallen na której znajdują się ruiny klasztoru z VII w. Następnie u podnóża Tomies Mountain ( w lesie Tomies Wood) wypatrzyliśmy orła bielika (white tailed eagle). Był to jeden z 22 osobników należących do odtwarzanej populacji tego drapieżnika w tym rejonie.
Orzeł bielik (White Tailed Eagle)

Po powrocie na przystań udaliśmy się na pieszą wędrówkę przez podtopiony pierwotny las szlakiem wydobycia miedzi. Szlak biegł po Ross Island (w rzeczywistości jest to półwysep). Po drodze było kilka punktów wskazujących na wydobycie metodą odkrywkową oraz pozostałości po drążonych szybach. Wzdłuż szlaku rosły buki, olchy, dęby, kasztanowce i olbrzymie... cisy. Na porannym spacerze widziałem cisa ale była to zwykła krzewinka. Tutaj były to potężne drzewa. Jaki przyczynek historyczny ma to drzewo jest w stanie opisać każdy łucznik. W Polsce pierwszy edykt ochronny tej rośliny wydał król Władysław Jagiełło.
Po zatoczeniu kółka wsiedliśmy w samochód i udaliśmy się do Killarney Golf & Fishing Club. Piwko na tarasie i podziwianie panoramy rozciągającej się na pasmo górskie znajdujące się za jeziorem. Następnie szybka wycieczka nad Dingle Bay aby zobaczyć zachód słońca nad Atlanykiem.

Zachód słońca (Dingle Bay)

Przy okazji przejażdżka po wąziutkiej drodze biegnącej na wysokim klifie. Nad drogą rozciągało się strome zbocze górskie z pasącymi się wśród wrzosów owcami.
c.d.n.

niedziela, 30 sierpnia 2009

Leśna kuchnia - kościenica wodna

Jedną z dzikich roślin jadalnych, dostępnych praktycznie przez cały rok jest kościenica wodna (Myosoton aquaticum). Bardzo pospolity chwast polny, spotykany w całym kraju (nie tylko na polach) aktualnie posiadający silną tendencję wzrostu liczebności stanowisk. Podobny do gwiazdnicy pospolitej. Odróżnia go od niej liczba pręcików (gwiazdnica ma 3)

Kościenica wodna (Myosoton aquaticum)
na
koźlarzu pomarańczowożółtym(Leccinum versipelle)

Ponieważ dzisiaj "dociągałem żółtko do oporu" odsypiając weselicho znajomej, dopiero pod wieczór wyrwałem się na tzw. "spacerek regeneracyjny". Po drodze udało mi się odnaleźć kilka "miejscówek" z roślinami, których opisy być może wrzucę w przyszłości do tego blogu. Zebrałem także dużego koźlarza pomarańczowożółtego oraz mały pęczek kościenicy wodnej na dzisiejszą wariację kolacyjną.
Oczyszczonego, umytego i pokrojonego na grube plastry koźlarza, zamoczyłem na 30 min w wodzie. Następnie na patelni rozpuściłem trochę masła i wrzuciłem odsączone z wody kawałki grzyba. Po zrumienieniu z dwóch stron dodałem 1/2 drobno posiekanego ząbka czosnku. W chwili gdy czosnek zaczynał tracić jasną barwę dosypałem szczyptę soli, pieprzu oraz suszonej lebiodki pospolitej (Origanum vulgare) czyli znanego wszystkim oregano. Następnie smażyłem przez niecałą minutę aby aromaty odpowiednio się wymieszały, po czym dodałem umytą i drobno posiekaną kościenicę. Po kolejnej minucie danie zostało wyłożone na talerz. Do tego kromeczka chleba no i niebo w gębie.


Wariacja kolacyjna - kościenica wodna z koźlarzem pomarańczowożółtym
(z prawej pędy macierzanki zwyczajnej
(Thymus pulegioides))

piątek, 28 sierpnia 2009

Leśna kuchnia - słonecznik bulwiasty

Zejdę z tematu krwiożerczych psów.
Wędrując w plenerze mijamy (często nawet o tym nie wiedząc) rośliny, które były jadane przez mieszkańców Starego i Nowego Świata jeszcze zanim rozpoczęła się epoka wielkich odkryć. Wraz z migrującymi populacjami wielkie odległości przebywały niektóre gatunki użytecznej flory.
Z Peru przywędrował do nas ziemniak (solanum tuberosum). Jest to trująca roślina z rodziny psiankowatych. Wszystkie części zielone zawierają trującą solaninę. Solaninę zawierają również części bulw wystawione na słońce podczas wzrostu rośliny (też są koloru zielonego). W naszym klimacie ziemniak nie wykazuje tendencji do dziczenia. Przegrywa z chwastami i przede wszystkim z mrozem.
Bulwy ziemniaka przed spożyciem musimy poddać obróbce cieplnej. Tej wady nie posiada topinambur, czyli słonecznik bulwiasty (Helianthus tuberosus). Roślina przypłynęła z Ameryki Północnej gdzie była w menu kilkunastu plemion indiańskich. Bardziej popularna na zachodzie Europy a u nas kulinarnie nieznana. Cechą, która ją wyróżnia jest umiejętność przetrwania chłodnych zim bez ingerencji człowieka. Dzięki temu może rozprzestrzeniać się samodzielnie.
Na jesieni wytwarza jadalne bulwki, które "startują" wiosną dając początek nowym roślinom.
Bulwy topinamburu zawierają inulinę. Ma to swoje plusy i minusy. Plusem jest fakt, że inulina rozkłada się w organizmie człowieka do fruktozy bezpiecznej dla diabetyków. Duży minus stanowi proces rozkładu, odbywający się przy pomocy bakterii w okrężnicy. Jego efektem są spektakularne gazy. Niemniej, jako składnik kuchni na "świeżym powietrzu" topinambur sprawdza się znakomicie. Obecnie zaczyna się okres kwitnienia tej rośliny.

Kwiaty i liście słonecznika bulwiastego

W ciepłych i nasłonecznionych miejscach kwiaty widziałem już 2 tygodnie temu. Roślina kwitnie aż do listopada. Spotkać ją można na terenach ruderalnych, czyli silnie zmienionych przez człowieka. Występuje wzdłuż rzek i w ogrodach jako roślina ozdobna. Rośnie przy drodze i na śródleśnych poletkach gdzie wykorzystywana jest przez myśliwych do karmienia/wabienia dzików. Jej przyrosty są tak duże, że raz założone poletko wystarczy przeorać wczesną wiosną aby odbudować plantację.
Wykorzystanie kulinarne obejmuje udział topinamburu w różnego rodzaju surówkach, sałatkach a także innych potrawach, w których znakomicie zastępuje on ziemniaki.
Oznacza to, że może być podawany również w postaci:
  • ugotowanej w wodzie z dodatkiem soli
  • puree z masełkiem
  • frytek
  • placków
  • itp. ;-)
Zawartość inuliny sprawia, że smak jest bardziej słodki niż w przypadku ziemniaka.
Wg. mnie, najbardziej smakują bulwy ugotowane na parze. Wszystkie składniki (m.in. potas, żelazo, fosfor, cynk) dzięki takiemu przygotowaniu pozostaną potrawie.

Plasterek bulwy topinamburu dodany do herbaty sprawi, że będzie ona miała cytrynowy posmak.



Na zdjęciu kłącza pałki szerokolistnej (typha latifolia)
oraz bulwy topinamburu (
Helianthus tuberosus)
przygotowane do gotowania w dole ziemnym