sobota, 1 września 2012

Sosnowiecka "jungla" - skrót

Jak to zwykle bywa najlepiej wypadają wszelkiego rodzaju "spontany". W takim klimacie wpadłem na błyskawicznę wizytę do sosnowieckiej jungli wraz z Doczem, Młodym i gościnnie Kalykiem.
Jungla w Sosnowcu opiera się o Przemszę co sprawia, że teren niełatwo poddaje się penetracji w wykonaniu osób postronnych. Na miejsce dotarłem po zmroku, wiedziony namiarem GPS i w końcowej fazie światłem ogniska. Powitało mnie skromne acz zacne grono leśnych wędrowców.
Po zabezpieczeniu noclegu znalazłem sobie wygodny kawałek powalonego pnia, który pozwolił mi przesiedzieć wygodnie do czasu gdy znużone towarzystwo zaczęło coraz mniej udzielać się w dyskusji. W końcu nadszedł ten czas gdy Doczu (który był po nocce) zaczął niepokojąco chylić się w kierunku ogniska i ostatecznie poszedł "zmrużyć oczy na godzinkę". Godzinę później zdecydowaliśmy z Młodym, że też idziemy w kimę. Nocka była ciepła więc spałem w "biedronkowym" hamaku. Reszta poszła po najmniejszej linii oporu dekując się w namiotach.

Ranek uczciłem kubkiem gorącej kawy i zaspokoiłem głód kiełbasą śląską upieczoną na patyku.
 Doczu działa w bazie

Następnie na rożen powędrował kurczak i powoli nabierał rumieńców w oczekiwaniu pory obiadu. Zakończywszy prace w bazie zacząłem szwędać się po okolicy. Posucha sprawiła, że nie obrodziły grzyby co potwierdził dodatkowo starszy grzybiarz przemierzający pobliże naszego obozowiska. Szperając jednak dokładniej wynalazłem jednego koźlarza a także na powalonym drzewie, które służyło nam za ławę, sporo owocników boczniaków ostrygowatych.
 boczniaki ostrygowate

 Młody boczniak po uprażeniu na kiju był w smaku nieco podobny do rydza z blachy.
 boczniak "z kija"

Starsze, nieco łykowate egzemplarze przeznaczyłem jako dodatek do zupy. Zupa powstała z myślą o wegetariańskich zapędach Młodego. Bazą były pokrojone w kostkę ziemniaki, grzyby i liście ostrożnia warzywnego. 



Przyprawy to sól, pieprz i liście macierzanki piaskowej. Objedzeni zrobiliśmy się nieco ociężali i senni. Wszystko co miłe niestety szybko się kończy. Z żalem zapakowałem manele do plecaka i przy coraz silniej padającym deszczu udałem się na opuszczoną stację benzynową gdzie czekał na mnie, zamówiony telefonicznie, transport.

czwartek, 23 sierpnia 2012

Kalendarz z Lasu

W jednym z komentarzy napisałem, że mimo przerwy w blogowaniu skrobnąłem co nieco i będzie to wydane drukiem. Otóż 30 sierpnia ukaże się "Kalendarz z Lasu", wydany przez Centrum Informacyjne Lasów Państwowych, dołączony do dwutygodnika dla licealistów "Cogito" (16/2012 - 7,99 zł). Temat przewodni tej pozycji stanowi szeroko rozumiana sztuka przetrwania. Ogólne wpisy przygotowywali pracownicy Lasów Państwowych, survivalem zajął się Krzysztof "Krisek" Kwiatkowski a opracowanie kilku tematów dotyczących dzikiego jedzenia przypadło w udziale mojej osobie.
Kalendarz został wydany w formie starego notatnika z podróży i obejmuje rok szkolny 2012/2013 (+wakacje). Myślę, że dzięki niemu przybędzie wielu nowych adeptów sztuki przetrwania zainteresowanych bezpośrednim kontaktem z otaczającą nas przyrodą.

Poniżej kilka skanów:







 
Aktualizacja 28.09.2012
Kalendarz z lasu ukazał się wraz z dwutygodnikiem Cogito. W kioskach czy empikach z pewnością się go już nie dostanie. Myślę, że o egzemplarze ze zwrotów można byłoby molestować wydawcę dwutygodnika:
http://www.cogito.com.pl/ lub wydawcę kalendarza: Centrum Informacyjne Lasów Państwowych

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Orzech niezgody

Sporo wody upłynęło od czasu mojego ostatniego wpisu. Jak to zwykle bywa, życie pisze własne scenariusze i czasem zmusza nas do zmiany nawet najprostszych do realizacji planów. Pomimo nieciekawej sytuacji starałem się wyskoczyć tu i ówdzie. Głównie moje wypady ograniczały się do szybkich wypadów spiningowo-spławikowych na małe, zapomniane, śródleśne bajorka. Wzgardzane przez brać wędkarską, kryją skarby, które dla "survivalowca-katastrofisty" stanowią doskonały przykład dzikiego inwentarza.

 szczupaczek

 płotki i karasie

Dzisiaj będzie wątek nieco schizofreniczny. Opiszę występujący na „naszych ziemiach” relikt trzeciorzędowy, który prawem chroniony nie nadaje się do legalnego pozyskania z naturalnych stanowisk. Oczywiście do pozyskiwania nielegalnego również nie zachęcam.
Roślina ta była ceniona przez naszych paleolitycznych przodków jako źródło skrobi i bardziej współcześnie jako... jarmarczno-odpustowy przysmak. Mowa o  kotewce orzechu wodnym (Trapa natans). Ze względu na cykl wegetacji potrzebuje specyficznych warunków co w połączeniu z granicą jej występowania, dzielącą nasz kraj na pół oraz działalnością człowieka sprawia, iż jej byt zawsze będzie stał pod znakiem zapytania.
rozety kotewki

Kotewka lubi szybko nagrzewające się wody stojące lub płynące o wolnym prądzie. Jest rośliną jednoroczną, kotwiczącą się w żyznym mule i wypuszczającą na długiej (do 2m w sprzyjających warunkach) łodydze, pływającą na powierzchni wody rozetę liściową. Start jej wegetacji jest ściśle uzależniony od tempa stopnienia wiosną lodu i nagrzania wody do temperatury ok. 10 stopni Celsjusza. Roślina wykształca jadalne na surowo, kolczaste orzechy, które jednakowoż o wiele smaczniejsze są po ugotowaniu w wodzie z solą lub upieczeniu. Do otwarcia skorupy potrzebny jest ostry nóż. Dawniej kawalerowie kupowali na jarmarkach torby z gotowanymi orzechami i w zgodzie z panującą modą (wsp. trendy, lanserka) własnym scyzorykiem rozcinali skorupy orzechów aby odsłonięte z niej serce, po odpowiednim ściśnięciu skorupy, wstrzelić wybrance bezpośrednio do ust. Smak ma mączysty, zbliżony nieco do kasztanów jadalnych.
Współcześnie jest to przysmak kuchni azjatyckiej a i za naszą południowo-wschodnią granicą można spotkać się z jego spożywaniem. Kotewka, była bohaterem programu kulinarnego „Dziki obiad Łukasza Łuczaja” oraz wystąpiła w wątku pobocznym jednego z odcinków dokumentu wędkarskiego „Zjedz Rosję”.

rozeta po odwróceniu - widoczne charakterystyczne, kolczaste orzechy

W trakcie jednego z moich krótkich, tegorocznych wypadów wypatrzyłem rozety kotewki unoszące się na powierzchni użytkowanego przez wędkarzy stawu. Ponieważ stanowisko to było dla mnie całkowitym zaskoczeniem, zgłosiłem ten fakt lokalnemu przyrodnikowi zajmującemu się inwentaryzacją zbiorowisk roślinnych w „mojej” okolicy. Przypuszcza on, iż kotewka została zawleczona przez wędkarzy i pochodzi z populacji występującej na stawach hodowlanych w okolicach Zatora (kotlina oświęcimska). Moim zdaniem nie można wykluczyć też celowego zasypania danego miejsca orzechami kotewki, gdyż właśnie takie „partyzanckie” metody są szansą na szybkie odtwarzanie jej populacji i wzrost liczby stanowisk. A wiem skądinąd, że takie akcje były czynione. Tutaj dochodzimy do hodowli na własną rękę. Zapewniając kotewce żyzne podłoże w płytkim (do 60cm) oczku wodnym, możemy samodzielnie wyhodować sobie te rośliny. Orzechy do nasadzania można nabyć w internecie. Kolejnym krokiem, który warto uczynić gdy już jesienią dokonamy zbioru, jest włożenie kilku orzechów do plecaka i po wytypowaniu odpowiedniego zbiornika w naszej okolicy, założenie nowej populacji. W ten sposób przyczynimy się do aktywnej ochrony tej użytecznej rośliny.
Skąd tytuł orzech niezgody? Najliczniejsze populacje znajdują się obecnie na stawach hodowlanych. Obecność pływających rozet kotewki sprawia, że część wody jest stale zacieniona co przekłada się na spadek temperatury wody i powolniejszy wzrost ryb odbijający się na wynikach finansowych hodowców. Dodatkowo wędkarze standardowo oczyszczają swoje stanowiska ze wszelakiego zielska i nie zastanawiają się głębiej nad statusem ochrony danej rośliny. Ot zwykłe praktyczne podejście do tematu. Jednocześnie ścisła ochrona gatunkowa wymusza działania, które po wdrożeniu zupełnie wyeliminowałyby jakiekolwiek czynności nad opanowanym przez kotewkę zbiornikiem wodnym. Czy w takim razie można znaleźć kompromis? Klucz tkwi we wspomnianej wcześniej aktywnej ochronie. Zwiększanie ilości stanowisk jest na pewno dużo lepszym rozwiązaniem niż balansowanie na chronionej kruchej krawędzi kilku sporadycznie rozrzuconych punktów występowania.

niedziela, 11 marca 2012

Puszcza Dulowska - wypad grupy Śląsko-Dąbrowskiej

 "golenie bobra tępą żyletką grozi śmiercią ciężkim kalectwem lub jeszcze czymś gorszym"

Dzisiaj wróciłem z Puszczy Dulowskiej. Wędrowałem wraz ze Śląsko-Dąbrowskim teamem z forum reconnet.pl. Plan wyprawy obejmował ogólne "rozpoznanie bojem" nieco zmrożonych bagien między Trzebinią a Rudnem. Nikt, z nas nie był nigdy w tej okolicy i warunki do wędrówki oraz bytowania stanowiły wielką niewiadomą.
Punktem spotkania była stacja PKP Dulowa. Zjawiło się pięć osób, które po krótkim powitaniu powędrowały wzdłuż łąk Karniowskich na utworzone przez bobrze plemię mokradła. Ogólnie bivery urządziły się całkiem dobrze. Każdy najmniejszy ciek przegrodzony został co najmniej kilkoma tamami spiętrzającymi wodę o 30-50 cm.
jedna z bobrzych tam

kolejna

i kolejna

Podmokłe rozlewiska zajmowały dużą przestrzeń, niemniej korzystając z końcówki zimy udało nam się po lodzie przejść "Bobrowe bagno", fragment "Wielkiego bagna" i "Małe bagno". Na Małym bagnie wpadłem do wody (butem i nogawką), gdyż cienka warstwa lodu załamała się pode mną. Sporo zapewne dołożył dociążony dobrościami plecak.
 Bobrowe bagno

Po wizycie na bagnach i kalkulacji dostępnego czasu, zdecydowaliśmy się zrezygnować z wyprawy do ruin zamku w Rudnie i udać bezpośrednio w rejon planowanego biwaku.
Nocleg wypadł na północ od wąwozu Simoty, pięknie ukształtowanym terenie stanowiącym prawobrzeżną część zlewni Regulanki. Po rozbiciu namiotów i rozpaleniu ogniska ekipa przygotowała sobie standardowo szybki posiłek - kiełbaski z rożna.
 ognisko na wilgotnej glebie

Ja zjadłem na szybko, zalaną wrzątkiem zupkę - "kung fu", po czym umieściłem nad ogniem w celu powolnego opiekania kurczaka. Kurczak miał pełnić rolę kolacji dla wszystkich, którzy pozostali w obozowisku na noc. Z braku sznurka konopnego, aby przytwierdzić mięsiwo do drzewca, skorzystałem z pozyskanych przy powalonej sośnie, elastycznych korzeni. Po 3 godzinach powolnego rumienienia pieczyste było gotowe.
 ta rumiana laska może poszczycić się większym portfolio niż niejedna modelka

Opchani po same uszy zostaliśmy wypędzeni "w pierze" przez pogarszającą się aurę. 
 moja hacjenda

Banglający deszczyk ze śniegiem towarzyszył nam aż do wyruszenia rano w powrotną drogę. Po kawie i szybkim posiłku, wygasiliśmy ognisko, sprzątnęliśmy teren i zatarłszy ślady udaliśmy się w drogę powrotną. Po drodze kolega zauważył dwie przechodzące przez drogę łanie. Oczywiście ślady bobrzej obecności napotykaliśmy przy okazji mijania każdych, nawet najmniejszych cieków wodnych.
 kolejny efekt działania biverów

Koniec trasy wypadł tam gdzie cała przygoda się rozpoczęła - na stacji kolejowej Dulowa. Impreza była udana. Przeszliśmy w sumie 20km. Zauważyłem, że właśnie w tej chwili wiosna zaczyna przejmować kontrolę nad zimą. Powoli rusza wegetacja. Miejscami widać wybijające młode listki szczawiku zajęczego. Za kilka dni zapewne wszystko ruszy w kolejnym cyklu życia.

poniedziałek, 27 lutego 2012

Konwent - Survival Canoe 2012

Jakiś czas temu, jeden z moich leśnych przyjaciół, zaproponował mi udział w konwencie survivalowym, organizowanym przez grupę "Sztuka przetrwania" z serwisu GoldenLine. Najbardziej zakręconą z planowanych atrakcji, był zimowy spływ kajakowy. Śledziłem z uwagą wątek przygotowań, zastanawiając się gdzie tym razem niecne licho mnie poniesie. Ostatecznie ustalono, że cała impreza odbędzie się w pobliżu Małej Panwi przy wykorzystaniu uprzejmości i fantastycznej bazy biwakowej Nadleśnictwa Zawadzkie.

W piątek, tuż po pracy, zapakowałem bolid sprzętem i pomknąłem na zachód, zahaczając o Katowice aby zgarnąć kolegę (nieco miodem zmacerowanego), który dojechał z Warszawy. Celem była Leśna Izba Przyrodniczo-Edukacyjna Leśnictwa Dębie. Z zimy zrobiło się przedwiośnie. Śnieg topniał a z autostrady A4 widać było ciągnące z południa ptasie klucze oraz rudle saren, żerujące na oziminach.
 Leśna Izba w trakcie roztopów

w środku

Do pełniącej rolę bazy Izby (odrestaurowana stodoła z 1900 r), dotarliśmy o zmierzchu. Tradycją konwentową był zawsze siąpiący deszczyk. Tym razem do komfortu bytowania dołożył się jeszcze zalegający i topniejący śnieg. Nad ogniskiem, w madziarskim kociołku, próbowała odtajać zupa węgierska przygotowana przez Darka, lecz niestety ze względu na zawilgocone drzewo ognisko płonęło nieco niemrawo. Krótka kooperacja, uskuteczniona wraz z kolegą ze stolicy spowodowała, że śnieg wokół zaczął topić się bardziej intensywnie a zupka... przypalać (no dobra - intensywnie bulgotać).
 ognisko rozpalone przez reconnet.pl ;-)

Gdy już się jako tako urządziliśmy, zawitał do nas sympatyczny nadleśniczy Pan Zdzisław Siewiera wręczając maskotki nadleśnictwa. Wysłuchaliśmy też historii obiektu i nadleśnictwa oraz zostały omówione inwestycje nadleśnictwa w infrastrukturę turystyczną. Nie powiem. Byłem pod ogromnym wrażeniem. Mogę śmiało stwierdzić, że turystyka i edukacja leśna czasami wydaje się być niechcianą kulą u nogi większości nadleśnictw w tym kraju. Wiadomo. Główną działalność stanowi oczywiście szeroko rozumiana gospodarka leśna i bywa, że to jedyny obszar gdzie udzielają się poszczególne nadleśnictwa. Ignorowanie całkowicie tematu, który w przyszłości może procentować, a za taki należy uznać turystykę i edukację leśną to oddawanie pola innym, bardziej bogatym w dobra przyrody państwom. Niemniej Nadleśnictwo Zawadzkie, turystyczny egzamin spokojnie zaliczy na piątkę z plusem. Zadbana infrastruktura, wiaty, miejsca biwakowe i... opróżniane kosze. Nie sztuką jest postawić, stół i kilka ławek. Sztuką jest utrzymać porządek w takim miejscu. Osobiście jestem zwolennikiem zabierania swoich śmieci. Czasem jednak, gdy plecak ciąży, a niosę w nim opakowanie szklane pozbawione zawartości - chętnie skorzystam z możliwości odciążenia kręgosłupa o te kilkaset gram.
 typowe miejsce gdzie mogą odpocząć turyści

Grubo po północy, opity i posilony zaległem w końcu w śpiworze. Było chłodno, bo przez szpary między deskami dostawał się wiatr. Do tego, standardowo współmieszkańcy udzielali się wokalnie przez sen, symulując stado zadowolonych warchlaków. Rano po pobudce i szybkim posiłku  pojechaliśmy nad Małą Panew.
 Mała Panew pod koniec lutego

Kajaki do spływu udostępnił nam Grzesiek z Dzikiej Chaty. Oblodzenie spowodowało, iż dostępny był tylko krótki, ledwie 5 kilometrowy odcinek rzeki, który pokonaliśmy w godzinę. Ze względu na temperaturę w okolicach zera st. Celsjusza trochę marzły mi dłonie, pomimo rękawic polarowych i nałożonych na nie rękawic gumowych. Ponieważ w nazwie konwentu było "canoe", pojawiła się i takowa łódka z dzielną 3 osobą obsadą (2 wioślarzy i fotoreporterka). 
 szmata na stelażu - wypasione canoe

Canoe mnie urzekło. Lekka konstrukcja drewniana, pokryta płótnem.  Łatwa do wykonania bez szalonych nakładów finansowych i dosyć odporna. Kolega, z którym płynąłem w 2-ójce zażyczył próby wiosłowania pod prąd. Na krótkim dystansie udało nam się przemieścić może ze 30m i zaliczyć "czołówkę" z canoe. To była chyba jedyna okazja , która mogła zakończyć się kąpielą, w trakcie całego spływu. Pomimo kilku płynących konarów i płatów kry udało nam się szczęśliwie dobić do brzegu, gdzie czekał na nas Grzesiek wraz z gorącą herbatą nasycaną rumem.
Po powrocie do stodoło-izby i przebraniu się w marszowe ciuchy, wyruszyliśmy w kierunku miejscówki nr 2 również uzgodnionej z Nadleśnictwem Zawadzkie. Przy okazji było planowe oglądanie bunkrów. Jeden z nich to typowy kochbunker a drugi to coś większego (nie znam się na tego typu fortyfikacjach). Obydwa leżały nad krawędzią doliny Małej Panwi i zachowały się przy nich widoczne ślady po okopach.
 kochbunker

 inne żelbetonowe ustrojstwo ze strzelnicą i otworem obserwacyjnym

Trasa wiodła głównie przez monokultury obsadzone sosną  wśród których gdzieniegdzie przebijały się świerki, brzozy, modrzewie oraz buki. Te ostatnie niekiedy nawet w pomnikowej wielkości. W zalegającym na duktach, błocku można było wypatrzyć świeżo odciśnięte ślady jeleni i saren. Naszym celem było pole biwakowe położone tuż za przeciętą przez drogę, wydmą poprzeczną. W trakcie opisywania terenu, nasz przewodnik, określił tą formę jako morenę, niemniej jej piaszczysta budowa ewidentnie wskazuje na pochodzenie eoliczne (działanie wiatru).
Miejscówka składała się z kompleksu 2 chat (jedna nawet z okiennicami i kominkiem) oraz dużej i przewiewnej wiaty.
 dwa "szałasy" na polu biwakowym

Ponieważ w chatach towarzystwo tłoczyłoby się jak sardynki w puszce, zdecydowałem się na spędzenie nocy pod wiatą adaptując przewróconą na bok ławę jako wiatrochron. Po ogniskowych dowcipach i posileniu się gęstą zupą na resztkach, zaległem umęczony w śpiworze. Pomny poprzedniej mroźnej nocy, tym razem do śpiwora wrzuciłem, podprowadzony mojemu brzdącowi, wypełniony wrzątkiem - termoforek. Z takim starterem mogłem zrzucić część ubrania a i tak w nocy rozpinałem jeszcze bluzę bo było mi zbyt gorąco. Około 2 w nocy zaliczyliśmy potężną zawieruchę. Obudziły mnie, padające na twarz drobiny gradu, wielkości grubej kaszy. W obawie aby śpiwór nie zamókł i nie stracił właściwości izolacyjnych, zawinąłem się dodatkowo w folię NRC. Dzięki temu, kolejne 5 godzin przespałem snem sprawiedliwego.
 legowisko o poranku

Rano po posiłku można było postrzelać łuku i porzucać atlatl'em. Z łuku oddałem 2 strzały. Pierwszy w tarczy a drugi poszedł nieco ponad nią. Atlatl'a nie tykam, bo poza faktem, że zwiększa zasięg rzutu w porównaniu do "gołej" ręki, jest chyba najmniej celną z prymitywnych broni używanych przez typowego laika. No może jeszcze proca sznurkowa mogłaby powalczyć o palmę pierwszeństwa. W trakcie strzelania pojawił się też Grzesiek z Dzikiej Chaty, przywożąc kawę w termosie oraz coś na słodko do przekąszenia. 
Czas mijał i nadeszła pora pakowania. Sprzątnęliśmy miejscówkę i zarzuciwszy plecaki na grzbiety pomaszerowaliśmy w kierunku pierwszej bazy. Kilka zdjęć grupowych i rzucone na pożegnanie: "do następnego spotkania", zakończyło IV Konwent Survivalowy.
Z żalem żegnałem Lasy Zawadzkie i dolinę Małej Panwi. Standardowo pocieszam się, że na pewno kiedyś jeszcze tam zawitam. Być może nawet powiosłujemy kajakiem lub canoe razem z synem. O ile oczywiście pójdzie w ślady swojego zwariowanego staruszka. :-)

Na podsumowanie dodam jeszcze filmik przygotowany przez kolegę Jacka z Projektu Bushcraft:


wtorek, 7 lutego 2012

Zimowe zbiory

W nawiązaniu do rzuconego w jednym z komentarzy pomysłu, postanowiłem zrealizować wpis o tym co można znaleźć do jedzenia zimą. Postaram się opisać najłatwiejsze do oznaczenia rośliny.

W warunkach "normalnych" zabezpieczenie odpowiedniej bazy pokarmowej należałoby uskutecznić zanim spadnie śnieg i chwyci mróz. Jest to naturalna kolej rzeczy. Nasi przodkowie gromadzili zapasy, które zazwyczaj wyczerpywały się na późnowiosennym przednówku. Przetrwanie zimy w naszych warunkach klimatycznych, wymaga dużego udziału mięsa i tłuszczy pochodzenia zwierzęcego w diecie. Na szczęście ta pora roku ułatwia tropienie a zwierzyna ma nieco mniejsze możliwości ukrycia (brak liści). Znalezienie wartościowych roślin jadalnych też nie jest zbyt dużym wyzwaniem, niemniej ich pozyskanie wymaga użycia specjalnych narzędzi (kilof ;-) ) lub odpowiedniej techniki. Dużą rolę odgrywa również pogoda. Zimna plucha czy mróz bywają przeszkodą lub pomocą w zbiorach. Należy pamiętać, że bilans energetyczny przy pozyskaniu roślin zimą, zawsze będzie ujemny.
W pierwszej kolejności zasobów szukamy w pobliżu rzek lub zbiorników wodnych. Przy odpowiednio grubej pokrywie lodowej można połowić ryby.

Podstawową rośliną survivalową jest w tym środowisku pałka wodna (szerokolistna lub wąskolistna). Jej kłącza zawierają skrobię wypełniającą przestrzeń pomiędzy długimi włóknami celulozy (rdzeń kłącza). Kłącza można prażyć w żarze, dusić, dodawać do zup lub po wysuszeniu zetrzeć na mąkę. Posiekane na krótkie odcinki można spożywać bez konieczności oddzielania włókien. Przy łagodnych zimach, warto rozejrzeć się za młodymi pędami pałki. Są doskonałym dodatkiem do zup lub potraw duszonych. Dwa tygodnie temu, zanim nastały mrozy, zbierałem kłącza pałki wąskolistnej. Temperatura oscylowała w okolicach 0 stopni Celsjusza, niemniej obyło się bez wchodzenia do wody. Zbiornik, na obrzeżu, którego zbierałem kłącza, zasilany jest wodą z opadów. Ponieważ z nieba leciała woda w wersji instant, to poziom lustra wody obniżył się ułatwiając dostęp do kłączy. Wiosną ubiegłego roku, gdy śnieg stopniał mogłem tylko pomarzyć o dotarciu do nich bez konieczności wchodzenia do wody. Widziałem kiedyś rycinę (nie pomnę książki i autora) na której pozyskiwano kłącza pałki przez wyrąbany w lodzie przerębel. W użyciu były długie tyczki zakończone hakami.
 kłącze pałki wąskolistnej wraz z młodym pędem

Inna znana roślina to trzcina pospolita. Jej kłącza znajdują te same zastosowania co kłącza pałki wodnej. Dodatkowo gdy panuje sucha, mroźna aura można pokusić się o zbieranie nasion z zaschniętych kwiatostanów. Same ziarniaki niestety są bardzo drobne i otulone plewami a to strasznie komplikuje proces ich oczyszczania.
Kolejna roślina, która zazwyczaj towarzyszy trzcinie, to karbieniec pospolity. Roślina zielarska z której jako pożywienie głodowe można używać kłączy (na surowo lub jako dodatek do zup). Osoby z nadczynnością tarczycy i kobiety w ciąży, powinny jednak unikać ich jedzenia. Co prawda do leczenia niedoczynności tarczycy wykorzystuje się ziele ale moim zdaniem lepiej dmuchać na zimne.
 zasuszony pęd karbieńca pospolitego

Podczas typowania roślin związanych z wodą zajrzałem na niewielki, piaszczysty półwysep gdzie późną wiosną wypatrzyłem kępę wierzbówki kiprzycy. Pozostały z niej rachityczne suszki, które jednak łatwo można oznaczyć w terenie ze względu na charakterystyczny kształt. Zimą wykorzystuje się oczyszczone, wysuszone i zmielone na mąkę kłącza. Wierzbówkę można spotkać praktycznie wszędzie. Jej potężne łany widziałem w słowackiej części Tatr (porastały wiatrołomy) i na poboczach leśnych dróg.
suszek wierzbówki kiprzycy

wierzbówka kiprzyca latem (chyba nawet ten sam osobnik)

Inną rośliną, łatwą do rozpoznania po samych suszkach, jest słonecznik bulwiasty. Jego bulwy znajdują zastosowanie jako zamiennik ziemniaków. Doskonale nadają się na chipsy. Niestety konkurencja w jego pozyskaniu bywa duża ponieważ stołują się na nim dziki. O słoneczniku bulwiastym szerzej pisałem tutaj.

Ponieważ mieszkam na śląsku, duży jego obszar pokrywają tereny zdegradowane przez przemysł. Część z nich została poddana rekultywacji i obsadzona gatunkami roślin o małych wymaganiach glebowych.
Stare hałdy bardzo często obsadza się rokitnikiem pospolitym. Jest to kolczasty krzew, z rodziny oliwnikowatych, wydający nieduże kwaskowate owoce wręcz oblepiające gałęzie. Po pierwszych przymrozkach owoce robią się słodkie a później fermentują. Przy temperaturze w okolicy 0 stopni Celsjusza zbiera się je bardzo trudno. Najprościej podstawić pod gałąź dużą miednicę i wycisnąć owoce ściągając zaciśniętą na gałęzi pięść (do siebie). Należy przy tym uważać na kolce. Uzyskaną ciecz, przecieramy przez sito i zostawiamy do stężenia. Owoce rokitnika, oprócz witaminy C, zawierają pektyny, które spowodują ścięcie się masy w rodzaj galarety. Po pokrojeniu w wąskie płaty można ją suszyć tak jak suszy się owoce. W czasie mrozów można zbierać poszczególne owoce bez zabawy z wyciskaniem. Rokitnik jest chroniony na stanowiskach naturalnych.
rokitnik pospolity

Kolejnym, częstym bywalcem okolicznych hałd, jest karagana syberyjska, zwana też czasem grochodrzewem syberyjskim (inne synonimy: akacja żółta, akacja syberyjska). Krzew ten należy do rodziny bobowatych i w przeciwieństwie do robinii akacjowej wykształca jadalne strąki. Strąki dojrzewają w sierpniu rozsypując nasiona. Niemniej podczas włóczęgi trafiłem na osobniki, które nieco spóźniły się z wysypem. Część z nasion była do niczego (pleśń) ale po selekcji trochę się nazbierało. Nasiona wykorzystuje się tak jak groch. Można gotować i podawać w całości lub przecierać na puree. Warto je wcześniej namoczyć wymieniając wodę. Zawierają do 36% białka i 12 % tłuszczu.
karagana syberyjska (widok ogólny)

 karagana syberyjska (strąki)

Inną rośliną, która potrafi utrzymać owoce nawet do końca stycznia jest borówka brusznica. Jej owoce są cierpko-kwaskowate i zawierają kwas benzoesowy będący w tym przypadku naturalnym konserwantem. Stanowią źródło witaminy C i prowitaminy A. Można je wykorzystywać do nadziewania podpłomyków, mięs (od dziczyzny, przez drób po ryby) lub jako dodatek do sosów. Oczywiście jadalne są też na surowo.
 borówka brusznica

Jako pożywienie głodowe można też używać męskich kwiatostanów leszczyny pospolitej. Dostępne bywają już od stycznia i zawierają nieduże ilości białka. Z suszonych i sproszkowanych kwiatostanów pieczono nawet chleb w okolicach Gorlic zwany pobazina. [ETNOBIOLOGIA POLSKA Vol. 1 – 2011: 57-125, "Dziko rosnące rośliny jadalne użytkowane w Polsce od połowy XIX w. do czasów współczesnych" - Łukasz Łuczaj, str. 87]
 kwiatostany męskie leszczyny pospolitej

Kilka miesięcy temu opisywałem danie przyrządzone z korzeni i liści wiesołka dwuletniego. Zimą można bardzo łatwo zbierać jego nasiona. Zawierają one (olej) kwas gamma-linolenowy (z grupy kwasów omega-6), niezbędny do prawidłowego funkcjonowania naszego organizmu. Szukamy zasuszonych owocostanów, które jeszcze nie leżą na ziemi i otrząsamy z nich nasiona na płachtę, pałatkę lub w ostateczności bezpośrednio na śnieg, którego wierzchnią warstwę wraz z nasionami zgarniamy do gara. Gotujemy tak jak gotuje się zwykłą kaszę.
 nasiona wiesiołka dwuletniego

nasiona wiesiołka dwuletniego (zbliżenie)

Dosyć długo utrzymują się na krzewach owoce dzikiej róży. Można je spożywać na surowo (uwaga na kłujące włoski) lub gotować z małą ilością wody i później przetrzeć przez sito uzyskując nieco kwaskowaty ketchup. Od biedy może on zostać wykorzystany tak jak... przecier pomidorowy w zupie będącej substytutem pomidorówki. Przypomnę, że 3 owoce dzikiej róży zaspokajają nasze dobowe zapotrzebowanie na witaminę C.
  owoce dzikiej róży

Inne rośliny, które można wygrzebać spod śniegu to gwiazdnica pospolita, przytulia czepna czy rzeżucha gorzka. Są to typowe rośliny sałatkowe ale równie dobrze mogą stać się zieloną wkładką do zup.
 nieco zmrożona rzeżucha gorzka

Gdy ziemia nie jest zmrożona warto poszukać korzeni roślin dwuletnich (dzika marchew, pasternak, łopian większy). Szuka się ich wypatrując zasuszonych owocostanów i przekopując ich pobliże.

Warto pamiętać również o roślinach nadających się na napary. Można do tego celu wykorzystać igły sosnowe lub świerkowe, liście i pędy jeżyn, pędy malin (działanie napotne) oraz liście poziomek.
liście jeżyny wśród pędów maliny

Można też zimą zbierać grzyby. Trzy gatunki powszechnie występujące zimą to: ucho bzowe, zimówka aksamitnotrzonowa i boczniak ostrygowaty.
Ucho bzowe gnieździ się zazwyczaj na obumierających gałęziach bzu czarnego. Jak już pisałem wcześniej z punktu widzenia survivalowca nie ma ono, żadnych właściwości odżywczych.
 uszak bzowy

Zimówkę aksamitnotrzonową najczęściej można spotkać na pniach po ściętych wierzbach. Jadalny jest tylko jej kapelusz. 
 zimówki aksamitnotrzonowe

Boczniak ostrygowaty zasiedla głównie pnie drzew liściastych. Czasem z jednego pnia można zebrać kilka kilogramów boczniaków.
boczniak ostrygowaty (zdjęcie z listopada)

Na koniec dzikie białko znalezione tuż nad zamarzniętym zbiornikiem wodnym.
skrzydełko czy nóżka?

Ten post oczywiście nie wyczerpuje w 100% tematu. Istnieje głodowa opcja jedzenia bukowego, brzozowego lub sosnowego podkorza. W wielu miejscach można spotkać też potężne łany orlicy pospolitej (paproć), której kłącza po odgoryczeniu nadają się do wypiekania podpłomyków. W menu survivalowca mogą się też znaleźć chronione porosty.  Myślę, że nieco ogólnej wiedzy udało mi się jednak zaszczepić tym artykułem .