wtorek, 4 maja 2010

Pogórze Strzyżowsko-Dynowskie

Ostatni tydzień kwietnia i pierwsze dni maja spędziłem na Pogórzu Strzyżowsko-Dynowskim.
Najpierw tygodniowe zakwaterowanie w gospodarstwie agroturystycznym. Lokację wybierała żona więc nie wypadało jej narzekać ;-) . Osobiście doszedłem do wniosku, że następnym razem wszystkie oferty, które nie posiadają własnej strony www z rozbudowaną galerią nie będą brane pod uwagę. Wiejska atmosfera sprzyjała odpoczynkowi na świeżym powietrzu jednakowoż z braku zwykłej wiaty wszelkie zmiany pogodowe zmuszały nas do skrywania się we wnętrzu domostwa. A tam czas zatrzymał się na etapie późnego PRL-u (przybyło tylko osobników z gatunku Dermatophagoides pteronyssinus co odczuły moje narażone na alergeny oskrzela).
Niemniej w pobliżu znajdował się wspaniały mieszany las w którym świerki i jodły pięknie dopełniały karpacką buczynę. W poszyciu znalazłem kilka znanych mi gatunków roślin:



kopytnik pospolity (roślina trująca!)


Jako, że ostatnio mam szczęście wpadania na gatunki zagrożone i wymierające pod obiektyw podsunęła się również przedstawicielka królestwa grzybów:


Oprócz wędrówek stricte leśnych przemieszczaliśmy się w ciekawsze punkty samochodem.
W ten sposób zawitaliśmy do ruin zamku Kamieniec w Odrzykoniu.
W skrócie są to ruiny XIV wiecznej budowli obronnej. Z historią zamku ściśle związana jest "Zemsta" Aleksandra Fredry. Filmowy mur stał w Ogrodzieńcu na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej ale pierwowzór książkowy znajduje się niedaleko Krosna.

Ruiny zamku Kamieniec

Spod ruin podjechaliśmy pod rezerwat Prządki. Jest to grupa piaskowcowych ostańców górująca nad okolicą.

W rezerwacie Prządki

Wędrując wzdłuż wyznaczonego szlaku natknęliśmy się na grupę dzieciaków szalejących na rowerach górskich. Jakimś cudem nie udało im się rozjechać padalca, który próbował bezowocnie przepełznąć w poprzek nieco pochyłej ścieżki. Przeniosłem go delikatnie śmiejąc się z wyrazu obrzydzenia na twarzy żony. "Jak mogłeś dotknąć węża?!". He he.... padalec to taka beznoga jaszczurka. Dlatego tak kiepsko sobie radził próbując pełzać pod górę.

Padalec

Do miejsc, które warto odwiedzić można zaliczyć również kompleks schronów i bunkrów w Stępinie-Cieszynie. Największe wrażenie robi schron kolejowy długości 393 (382 w innej wersji) metrów wybudowany w 1941 roku na życzenie pewnego pana z wąsikiem, który chciał mieć kwaterę jak najbliżej innego pana z wąsiskiem. Oczywiście budowa kwatery była skryta coby dotychczasowy sprzymierzeniec nie zwęszył, że ktoś chce wejść w jego buraki.

Schron kolejowy w Stępinie - Cieszynie

Równolegle z powyższym kompleksem powstał liczący 438 metrów tunel schronowy w Strzyżowie.

Schron tunelowy w Strzyżowie

Nietoperz w tunelu pomocniczym schronu

Zaliczyliśmy również podejście bukowym lasem na górę Chełm. Na samym jej szczycie znalazłem jedną mizerną kępkę czosnku niedźwiedziego (nie ruszać!). Na podejściu pod rezerwat Herby występował w dużej ilości czosnaczek pospolity i pierwiosnek lekarski.
Obiektywowi nie umknęły pracujące "kiwaczki" naftowe w okolicach Węglówki oraz dwa stare dęby Jagiellon w Rzepniku (ponad 500lat) i Poganin w Węglówce (ponad 650 lat).

Szyby naftowe w Węglówce


Dąb "Jagiellon" przy dawnej cerkwi w Rzepniku


Dąb "Poganin" w Węglówce

Na ostatnie dwa dni zawitaliśmy do Pietruszej Woli gdzie kończyła się majowa edycja Warsztatów Dzikiego Gotowania organizowana przez Łukasza Łuczaja. Polana na której odbywały się warsztaty miała posłużyć jako baza organizacyjna przedsięwzięć zorganizowanych przez Janka (guru ognia w wersji mistycznej). Pierwszego wieczoru zaplanowany był indiański szałas potów. Mieliśmy przygotować szkieletową konstrukcję wigwamu z wykopanym w środku dołkiem i pokryć ją izolującą warstwą kocy. Uwaga! Wigwam jest mylony często z tipi. Typowe przenośne namioty indiańskie, zbudowane z ułożonych w kształt stożka żerdzi i kryte skórami to tipi. Wigwam jest stacjonarną i zazwyczaj kopulastą konstrukcją.
Ze względu na banglający deszcz rozsypała się opcja związana z budową i wieczorem zostaliśmy zmuszeni do skorzystania z gotowej konstrukcji przy chacie Łukasza.
Dla mnie szałas potów nie jest doznaniem duchowym, mistycznym czy jakimś super głębokim przeżyciem. Podchodząc trzeźwo i praktycznie do wierzeń i praktyk ludów pierwotnym można zauważyć, że wszystkie ich działania miały wymierny cel.
Ja odbierałem to w ten sposób:
Najpierw zostały rozgrzane w dużym ognisku kamienie. Ponieważ padało część z nich pękała z głośnym hukiem. Następnie tuż przed wejściem do szałasu potów jak wszyscy inni zostałem okadzony dymem z mieszanki różnych ziół. Okadzanie ma znaczenie praktyczne gdyż dym z tej mieszanki ma działanie bakterio- i grzybobójcze . Gdy siedziałem w grupie otaczającej wykopany w ziemi dołek zaczęło mi być zimno. Było tak do chwili gdy pierwszy rozżarzony kamień wpadł do wypełnionego w części wodą, dołka. Momentalnie poczułem jak od góry w dół przesuwa się fala gorąca. Para wypełniła całą przestrzeń szałasu. Po piątym kamieniu temperatura stała się nie do wytrzymania (przy suchej aurze trzeba kamieni wrzucić ok. 30). Otworzyły mi się chyba wszystkie pory w skórze i pot ciekł strumieniami. Wraz z potem organizm błyskawicznie pozbywał się wody i toksyn. Następnie wyjście na zewnątrz i pierwsze zdziwienie - nie czuję chłodu. Nie mam na sobie nic oprócz kilku listków przyklejonych do pośladków ale jest mi ciepło.
Ciało stopniowo traci temperaturę, oddech się wyrównuje.
Wejście drugie. Tym razem do wszechobecnej pary dołączają witki brzozowe. Smaganie pobudza krążenie i "maceruję skórę". Później masaż rozluźniający i na koniec kolejne podnoszenie temperatury wodą laną bezpośrednio na kamienie. Rozgrzany dobiegam do stawu i ląduję w wodzie. Zmywam pot zawierający sól i toksyny. Temperatura powietrza ok. 8-9 st. i nadal jest mi ciepło. Wracam do ogniska aby się wysuszyć ręcznikiem i ubrać - czuję się świeżo i rześko.
Następnego dnia trzeba się zwijać - mamy przed sobą długą drogę powrotną. Założyliśmy, że nie zostaniemy na organizowanym przez Janka "Chodzeniu po ogniu".

Gdyby ktoś chciał spróbować takiej formy odnowy biologiczno-duchowej zapraszam do skorzystania z oferty Janka: http://chodzeniepoogniu.republika.pl/

Ostatni mój wypad w teren to zaplanowane odwiedzenie poletka myśliwskiego. W zeszłym roku zaprowadził nas tam Łukasz Łuczaj w trakcie swoich Warsztatów Dzikiego Gotowania. Tym razem wędrowałem sam. Korzystając z charakterystycznej morfologii terenu poszedłem na przestrzał i trafiłem bezpośrednio w poletko. Na nim żółciły się kłącza czyśćca błotnego poprzetykane bulwami topinamburu. Czyściec jest podobnież rośliną pospolitą. Niestety w mojej okolicy znam zaledwie jedną mikroskopijną miejscówkę i właśnie cel nazbierania kłączy do sadzenia, był jednym z głównych powodów mojej wizyty na Podkarpaciu.
Zebrałem worek kłączy (ok 5 litrów) w przeciągu 15 minut. Po zważeniu w domu okazało się, że jest tego dokładnie 2,03kg (gratuluję Łukasz :-) ).
Po zwinięciu obozu zawitaliśmy do Rzepnika aby się pożegnać.
A później.... 6 godzin trasy za kółkiem .
Pocieszam się jednak, że zapewne w przyszłym roku i tak tam powrócę... :-)

Zmierzch na Podkarpaciu

6 komentarzy: