czwartek, 16 grudnia 2010

Survival a las - cz. 3 - żywność i woda

Człowiek, zanim przywiązał się do motyki, pługa i kawałka pola, pędził żywot koczowniczy. Zmiana trybu życia spowodowała stopniowe zatracanie pierwotnych umiejętności. Obecnie wsiadamy w samochód i jedziemy do marketu gdzie "polując" między półkami mijamy zgromadzone na ograniczonej przestrzeni olbrzymie ilości produktów spożywczych. Cały wysiłek ogranicza się do pchania wózka i przerzucania towaru z miejsca w miejsce. Nawet ostateczny proces przygotowania jest czynnością prostą i bezwysiłkową. Mamy bieżącą wodę, prąd, gaz, ogrzewanie. Wszystko za naciśnięciem guzika. Porzucając prymitywizm większość z nas stała się niewolnikami zdobyczy cywilizacji.  Zwykła awaria wodociągu potrafi uzmysłowić jak poważny jest to problem. Szczególnie gdy nie pojawią się beczkowozy. Człowiek bez wody jest w stanie przetrwać ok. 3 dni. Bez jedzenia nawet... 30 dni. Oczywiście jeśli zapotrzebowanie na kalorie jest większe (wysiłek, niska temperatura) ten czas będzie znacznie krótszy.
Patrząc wstecz nawet nie tak dawno temu zdarzały się okresy gdy dominował głód. Przyczyną były zmiany klimatu (czyt. rok bez lata), konflikty zbrojne lub polityka wewnętrzna (czyt. wielki głód). Starsi czytelnicy tego bloga z pewnością pamiętają kartkowy okres PRL-u. Każdy obywatel posiadający choć odrobinę odpowiedniej przestrzeni hodował na potrzeby spożywcze zwierzaki i uprawiał co najmniej maleńki ogródek warzywny. Czy były to ciężkie czasy? Nie. Wtedy żyli jeszcze ludzie pamiętający wyniszczający okres I i II Wojny Światowej. Taka wojna to czas na jedzenie lebiody, perzu, brzozowego lub sosnowego podkorza i innych głodowych specyfików. Ta wiedza nie została przekazana dalszym pokoleniom. Może obecni 40-60 latkowie jedli kiedyś jajecznicę z pokrzywami. Może nawet zupę szczawiową. Ale reszta informacji o roślinach głodowych w większości została zapomniana.

Aby przetrwać w naszych warunkach klimatycznych potrzebujemy minimum trzech rzeczy:
- ciepłego i suchego schronienia
- wody
- pożywienia

Mamy obecnie połowę grudnia. Według numerycznej prognozy pogody, temperatura w nocy spadnie poniżej -16 stopni Celsjusza. Gdyby założyć scenariusz katastroficzny, który spowoduje na terenie całego kraju trwający przez kilka dni brak prądu, ogrzewania, ciepłej i zimnej wody, dostaw gazu z sieci  - jak przetrwaliby bez pomocy państwa mieszkańcy blokowisk? A gdyby taki stan objął większość "cywilizowanego" świata i trwał kilka lat? Fantastyka? Poczytajcie dalej...

1 września 1859 r. Maksimum cyklu słonecznego. Nasza macierzysta gwiazda cierpi na kosmiczny katar. Jej powierzchnię non stop pokrywają rozbłyski energetyczne. Około godziny 11.00 amerykański amator Richard Carrington dostrzega potężny rozbłysk. Nie wie, że ten rozbłysk spowoduje koronalny wyrzut masy. Nie spodziewa się, że w 17 godzin później wyrzut uderzy w Ziemię.

Skutki burzy magnetycznej z 2 września 1859 roku będą znikome. Ot kilku porażonych operatorów wynalazku zwanego telegrafem. Kilka spalonych stacji telegraficznych i ciekawostka związana z indukowaniem się dużego napięcia elektrycznego w przewodach odłączonych od źródła zasilania.
Życie toczyło się dalej a ludzie fascynowali się widokiem zorzy polarnej w południowej Italii i na Karaibach.

15 maj 1921. Słońce kicha ponownie. W Nowym Jorku wyrzut powoduje utrudnienia w ruchu ulicznym. Uderzenie jest znacząco słabsze niż to z 1859 roku no i świat jeszcze nie wszedł na dobre w dobę powszechnej elektyfikacji, aby przejmować się zagrożeniem.

Marzec 1989. Kanadyjska prowincja Quebec. Burza magnetyczna o 10 razy mniejszym potencjale niż ta z 1921 roku doprowadza do awarii sieci energetycznej skutkującej pozbawieniem prądu 6 mln ludzi.

Jesteśmy uzależnieni od kaprysów naszej macierzystej gwiazdy. Nasze słoneczko daje, życie i może je też w każdej chwili odebrać lub znacząco utrudnić. Uzależniając się od technologii nie zostawiamy sobie spadochronu zapasowego. Brak energii oznacza głód i co najważniejsze - pragnienie.

Zaspokojenie trzech podstawowych potrzeb w sytuacji gdy pojawi się duża konkurencja nie będzie prostym przedsięwzięciem. Dotykające poszczególne regiony świata klęski żywiołowe udowodniły, że w sytuacjach ekstremalnych ludzie rezygnują z wyższych wartości na rzecz zapewnienia sobie maksimum korzyści. Jest to działanie nieetyczne ale gwarantujące przetrwanie. Podstawowa zasada survivalu mówi:

"Nigdy nie trać okazji"

Każdą możliwość poprawiającą nasz byt należy bezwzględnie wykorzystać. Czy oznacza to, że w przypadku apokalipsy musimy rabować sklepy i markety? Nie. Wystarczy zabezpieczyć sobie odpowiednio wcześniej niezbędne zasoby, które ułatwią nam start w zmieniającym się nagle świecie. Rabunek, jak każde działanie poza granicą prawa, w takiej sytuacji będzie groził śmiercią, a zależy nam w końcu na przeżyciu.
W tym miejscu wkracza wiedza, którą zdobyliśmy ucząc się pilnie "zielonego survivalu".
Zasoby cywilizacyjne (butelkowana woda, konserwy, produkty sypkie, przetwory), nawet te odłożone na "czarną godzinę", prędzej czy później się skończą. Pozostanie pokojowy handel wymienny posiadanymi dobrami lub ich kradzież. W dobrej sytuacji będą myśliwi i kłusownicy. Mając broń i amunicję oraz wiedzę o sposobach polowania uzupełnią swoją dietę o świeże mięso, a strzelając ponad własne potrzeby pozyskają towar do handlu wymiennego. Jednocześnie będą w stanie skutecznie zwalczać wszelkie objawy konkurencji.
Jak znaleźć niszę dla siebie w takich warunkach?

Oprócz schronienia potrzebujemy przede wszystkim względnie stałego i obfitego źródła słodkiej wody. W przypadku śnieżnej zimy jej pozyskanie nie stanowi problemu. Możemy przecież topić śnieg. Dobrze mieć awaryjne tabletki z "multiwitaminą" dla uzupełnienia niedoborów substancji mineralnych, przy piciu jakby nie było destylatu oraz ewentualnego szkorbutu spowodowanego zubożoną dietą. Inna metoda to pozyskiwanie wody z istniejących źródeł lub studni. Tych ostatnich spotyka się coraz mniej (sposób na uzależnienie obywateli od państwa?). Taką wodę bezwzględnie powinniśmy przegotować jeśli w/w znajdują się w silnie zurbanizowanym terenie.
Napar z igieł sosnowych przygotowany na wodzie ze stopionego śniegu

Kolejny punkt programu stanowi pożywienie. W "żelaznym" zapasie warto zgromadzić dużo produktów sypkich i tłuszczy. Produkty sypkie będą zapychaczami. Tłuszcze dadzą niezbędną energię.
W tym momencie narażę się wszystkim wegetarianom:
Nie można przetrwać jedząc na dłuższą metę wyłącznie dzikie rośliny jadalne. Wydatek energetyczny związany z ich pozyskaniem, przygotowaniem oraz zapewnieniem innych zasobów (opał, woda) zawsze będzie bilansował się ujemnie. W diecie muszą znaleźć się białka, węglowodany i tłuszcze pochodzenia zwierzęcego.
Osobiście dzielę takie pożywienie na 4 kategorie:

1. Slow food - wszystkie jadalne naziemne bezkręgowce i ich larwy
2. Fast food - zwierzyna płowa i inna poruszająca się na czterech kończynach
3. Flying food - wszystko co lata i jest opierzone
4. Floating food - zwierzątka wodne z wyłączeniem owadów

Dobrze jest znać najbardziej efektywne metody pozyskiwania zwierząt z wszystkich 4-rech kategorii.
Oczywiście nauka sztuki przetrwania wymaga etycznego podejścia do zagadnienia. W związku z powyższym możemy spokojnie chwytać bezkręgowce nie objęte ochroną oraz polować i łowić ryby i raki (posiadając odpowiednie uprawnienia) metodami dozwolonymi przez prawo.
Rybki (floating food)

Warto jednak nauczyć się metod "niekonwencjonalnych". Wnyki, sidła i pułapki są może mało etyczne ale efektywne. W sytuacji gdy na szali waży się nasze życie postępujemy wg zasady: "Nigdy nie trać okazji". W tym blogu nie zamierzam ułatwiać zadania przyszłym kłusownikom. Kto będzie chciał znajdzie odpowiednią wiedzę w sieci. Taka nauka jednak powinna być jedynie symulacją w której nie biorą udziału żywe zwierzęta. Nie należy w żadnym wypadku zastawiać wnyków, sideł czy pułapek w lesie lub w wodzie. To samo dotyczy prób polowania przy wykorzystaniu prymitywnej broni. Lepiej strzelać tarczowo lub do figur 3D. Polowanie można też zastąpić rozpoznaniem. Uczmy się rozpoznawać tropy, żerowiska, wodopoje i ścieżki zwierząt. Próbujmy swoich sił w bezkrwawych łowach przy pomocy aparatu fotograficznego. Da nam to wiedzę o zachowaniach i dobrych miejscach pozyskania zwierzyny.
Warto przeglądać fora myśliwskie i tam szukać wiedzy o zwyczajach zwierząt. Można też spróbować samemu "uboju gospodarskiego" nieobcego ludziom pochodzącym ze wsi, aby zdobyć wiedzę odmienną od zwykłego zdobywania "ścierwa" w markecie ;-).
Króliczek (kupiony na targu) przyrządzony na dziko (fast food)

Rośliny są najłatwiejszym do uzyskania produktem spożywczym. Niestety wartością energetyczną nie dorównują zwierzętom. Do tego bywa, że aby zebrać ich odpowiednią na posiłek ilość należy przemierzyć kilka lub nawet kilkanaście kilometrów, o ile oczywiście nie uprawiamy ich tuż pod domem. Niestety, w sytuacji kryzysu żywnościowego wszelkie uprawy staną się łakomym kąskiem dla rabusiów. I tutaj znowu pojawia się ryzyko. Czy warto narażać się broniąc nachodzonego noc w noc pola (np.) ziemniaków?
Może lepiej postąpić inaczej. Mając wiedzę o dzikich roślinach jadalnych zabezpieczamy sobie źródło pożywienia nieznane dla potencjalnej konkurencji. W trakcie swoich wędrówek staram się rozpoznawać miejsca w których występują pożyteczne rośliny. Nie niszczę ich. Jeśli chcę wypróbować jakiś przepis zbieram tylko niewielką ilość potrzebnych roślin, zazwyczaj łącząc produkty "dzikie" z "cywilizacyjnymi". Dana miejscówka może się przydać w przyszłości. Dodatkowo wykorzystuję każdą nadarzającą się okazję aby rozplenić pożyteczne rośliny. Wiele z nich wyginęło w mojej okolicy przez zbyt intensywnie prowadzoną gospodarkę rolną i leśną. Metodą iście partyzancką tworzę sobie tylko znane poletka. Będą stanowiły awaryjny zapas żywności.
Jak nauczyć się rozpoznawać pożyteczne rośliny?
Przede wszystkim dobrze wiedzieć co się je. Dlatego pierwszym zakupem powinien być dobry przewodnik. Na dzień dzisiejszy polecam dwie pozycje:
- "Dzikie rośliny jadalne Polski", autor: Łukasz Łuczaj
- "Jadalne dzikie jagody i rośliny", autor Detlev Henschel
Pierwsza z nich wymienia najwięcej roślin (i przepisów) spotykanych w Polsce które można wykorzystać w dzikiej kuchni. Druga jest doskonałym, terenowym przewodnikiem uzupełniającym pozycję pierwszą.
Dodatkowo warto zakupić aparat cyfrowy, komputerowy atlas roślin oraz (nieobowiązkowo) dołączyć do forum zajmującego się tematyką botaniczną. Dlaczego zalecam takie postępowanie?
Otóż, nie ma potrzeby targać atlasów w teren. Oprócz roślin jadalnych spotkamy rośliny lecznicze (warto mieć jakiś poradnik zielarski) oraz zwykłe "chwasty". Gdy spotkamy nieznaną roślinę, wystarczy wykonać kilka dokładnych zdjęć przy pomocy aparatu cyfrowego (funkcja makro), by później w domowych pieleszach oznaczyć przy pomocy komputerowego atlasu (i google) z czym mamy do czynienia. Dzięki temu nie zniszczymy rośliny (dodatkowa zasługa jeśli jest chroniona) a w przypadku problemów z oznaczeniem będziemy mogli zadać pytanie na forum botanicznym.
Groszek bulwiasty (lathyrus tuberosus)

Warto wziąć udział w warsztatach związanych stricte z rozpoznawaniem i wykorzystaniem roślin jadalnych. Dzięki temu w stosunkowo krótkim czasie zyskamy ogromny potencjał wiedzy i wskazówki do dalszego doskonalenia się w tej dziedzinie.

Ten nieco długi wpis był ostatnim z serii opisujących etyczną stronę zielonego survivalu. Myślę, że w trakcie nauki warto trzymać się pewnych zasad, które w przyszłości mogą nam umożliwić przetrwanie w zmieniającym się nagle świecie.

wtorek, 7 grudnia 2010

Survival a las - cz. 2 - ogień

Należy śmiało stwierdzić, iż najbardziej przełomowym odkryciem wszechczasów była sztuka niecenia ognia. Bez niego nie można byłoby piec przywiezionych przez Kolumba ziemniaków w popiele i oglądać dreptających po powierzchni Księżyca astronautów.
Ogień ogrzewał, odstraszał dzikie zwierzęta, pomagał wytworzyć broń i narzędzia a także umożliwiał dzięki obróbce termicznej przygotowanie produktów, które w stanie surowym byłyby trujące. Współcześnie rola jaką spełnia została zredukowana i ujęta w ramy technologii, niemniej w każdym z nas drzemie większa lub mniejsza pierwotna fascynacja płomieniem dzikiego ogniska.
Ciepło i światło.

W survivalu umiejętność niecenia ognia stanowi jeden z elementów wiedzy niezbędnej do przeżycia w dziczy. Jego ciepło zapewnia komfort fizyczny i psychiczny, a światło i dym umożliwiają sygnalizację. Nauka sztuki przetrwania wymaga jednak wyważonego podejścia do korzystania z zasobów przyrody. Ogień nad którym stracimy kontrolę, może spowodować niewyobrażalne straty w drzewostanie. Może zagrozić życiu zwierząt i ludzi. Przy decyzji o jego użyciu wymagany jest odpowiedni poziom rozsądku i wiedzy.
Przed każdą wyprawą warto przemyśleć sobie jej ogólne założenia. Jednym z takich założeń jest opcja rozpalenia ogniska. Dlaczego należy decyzję podjąć przed wyjściem z domowych pieleszy? No cóż, zawsze możemy zastosować rozwiązanie alternatywne w sytuacji gdy z oczywistych powodów nie będzie można użyć żywego płomienia. Do takich powodów można zaliczyć długi okres suszy. Po prawdzie Nadleśnictwa w takich przypadkach mają obowiązek ogłaszania zakazu wstępu do lasów, ale jak wiem z własnego doświadczenia różnie z tym bywa. W takiej sytuacji nawet drobinka żaru może stanowić przyczynek do potężnego pożaru. Jeśli marzy nam się wypicie ciepłej kawy czy herbaty w pięknych okolicznościach suchej przyrody lepiej już w fazie przygotowania wrzucić do plecaka termos.
Mając w planie długą wędrówkę i krótki czas na popas, warto pomyśleć o zastosowaniu prostych podgrzewaczy. Za góra 25 zł możemy nabyć prosty kocherek na paliwo stałe (tzw. Esbit), który w osłoniętym od wiatru miejscu pozwoli na szybkie zagotowanie wody na kawę/herbatę lub do zalania wrzątkiem szybkiej porcji. Odpadnie nam szukanie dobrego miejsca do rozpalenia ognia, zbieranie opału i uciekanie przed dymem ;-)
Kocherek na paliwo stałe z kubkiem z manierki US

No dobra. Chcemy powędzić się w ogniskowym dymie?
Przede wszystkim powinniśmy znaleźć miejsce osłonięte od wiatru z ziemią lub piaskiem pod darnią/ściółką. Należy trzymać się z daleka od torfowisk i wszelkich iglastych młodników lub sosen rosnących na suchych piaskach. Nie rozpala się również ognia w bezpośrednim pobliżu drzewa gdyż płomienie mogą uszkodzić jego koronę a żar korzenie. Warto przepatrzyć sąsiednie korony drzew czy aby jakieś ptaszysko nie uwiło sobie w nich gniazda. Lepiej poszukać innego miejsca niż zmusić biednego ptaka do porzucenia przychówku. Oprócz tego dobrze mieć pod ręką wystarczającą ilość opału. Okolice paleniska powinniśmy też oczyścić z wszelkich łatwopalnych materiałów. Jeśli nie ma potrzeby ogradzania ogniska kamieniami - nie róbmy tego. Okopcone kamienie utrudnią późniejsze zacieranie śladów i będą pierwszą rzeczą jaka będzie się rzucała w oczy innym wędrowcom. Z drugiej strony kamienie znakomicie gromadzą ciepło i oddają go w sposób równomierny. Można to wykorzystać przy przygotowywaniu potraw oraz ograniczeniu ilości zużywanego do ogrzania się opału. W żadnym wypadku w pobliżu ognia nie powinny znaleźć się kamienie wyciągnięte z wody, mokre lub porowate. Zgromadzona w nich woda, pod wpływem temperatury przekształca się szybko w parę. Ciśnienie tej pary jest w stanie zamienić ładnego, rzecznego otoczaka w granat odłamkowy. Pół biedy, jeśli wraz z nim wyleci w powietrze nasza kolacja, gorzej gdy oberwiemy sami. Przed pójściem spać należy ogień przygasić. W tym celu wystarczy zebrać wszystkie niedopalone polana oraz żar w jednym miejscu i grubo przypruszyć popiołem. Jeśli w nocy nie będzie padało żar spokojnie wytrzyma do rana a my zabezpieczymy się przed spłonięciem w trakcie snu. Zgoła inaczej wygląda bytowanie zimowe. Tutaj zależy nam zazwyczaj na utrzymaniu ognia jak najdłużej bez potrzeby ciągłego dokładania paliwa. Wtedy sprawdza się ognisko typu NODIA.
Obozując w grupie warto ustalić kilka zasad dotyczących korzystania z paleniska.
Możemy podzielić się obowiązkami związanymi z zebraniem i przygotowaniem opału lub zwalić całą robotę na jednego z kolegów. ;-) Warto na wstępie ustalić czym palimy i czego nie wrzucamy do paleniska. Gdy planujemy wędzenie lub pieczenie mięsa/kiełbasy niewskazane jest używanie drzew iglastych zawierających smołę. Również duża ilość kory brzozowej może zepsuć smak potrawy. Spalanie odpadków też w takiej sytuacji odpada. Zwęglające się produkty powodują powstawanie gorzkiego, smolistego dymu, niosącego cząstki sadzy osadzające się na wszystkim co wisi nad ogniem. Dysponując czasem i cierpliwością wygodnie i zdrowo jest opiekać produkty nie bezpośrednio nad żarem ale nieco z boku. Szczególnie dotyczy to tłustych produktów. Taki kapiący ze słoninki tłuszcz można wtórnie wykorzystać nasączając nim szczapki lub zaimprowizowane pochodnie.
Małe ognisko w dołku przy braku silnego wiatru.
Tłuszcz z kiełbasek nie spada w żar. Na ogniu w małej puszce wrze woda na herbatę.

Oczywiście wrzucanie opakowań plastikowych, aluminiowych lub innych śmieci również nie powinno mieć miejsca. Lepiej zabrać je w worze z powrotem do cywilizacji.
Kolejną ważną czynnością jest wygaszenie ogniska i zatarcie śladów. Można do tego celu użyć wody lub wilgotnej gleby czy piasku. Jeśli wykopaliśmy dołek pod palenisko, należy go (po ugaszeniu żaru) opróżnić z części zawartości, przysypać ziemią i nakryć odłożoną wcześniej darnią. Pozostałą część masy popiołu rozsypujemy po okolicy.
Ważne! Jeśli rozrzucamy popiół lub niedopalone szczapy po okolicy muszą one być wcześniej dokładnie zalane wodą (albo wymieszane ze śniegiem). W sytuacji podbramkowej można posłużyć się moczem. Myśląc perspektywicznie, nie polecam stosowania tej metody w przypadku palenisk ogólnodostępnych, chociaż składu chemicznego gleby w takich miejscówkach nasz mocz na pewno nie pogorszy.
Dlaczego nie zostawić już wykonanego paleniska tak aby inni też mogli z niego skorzystać?
No cóż. Przede wszystkim skazujemy dane miejsce na zniszczenie. Ktoś kto natknie na taki wypalony krąg dojdzie do wniosku, że też może sobie w tym fantastycznym miejscu urządzić imprezę. Przez miejscówkę przewija się tabun ludzi, obłamując gałęzie, wycinając dzidki na kiełbaski, paląc w ognisku i rozrzucając po okolicy śmieci. Przy większej "brawurze" dopalanej alkoholem w ruch idą noże i siekiery testowane na okolicznych drzewach. Głupota, brak wyobraźni i IQ na poziomie muszki owocówki może też doprowadzić do pożaru.
Przykład ogniska rozpalonego przez idiotów (fot MaN).

Alternatywnym rozwiązaniem jest używanie urządzeń typu kelly kettle lub prostych palników na gaz drzewny. Oczywiście, gdy nie planujemy długiego warzenia strawy a jedynie szybkie zalanie gotowca wrzątkiem.

Zdobywając wiedzę w "zielonym survivalu", staram się aby moja obecność w jak najmniejszym stopniu naruszała środowisko. Moje serce nie walczy z naturą - ono bije jej rytmem.

Następna część będzie traktowała o jedzeniu. Między innymi wspomnę o metodach rozpoznawania i pozyskiwania roślin jadalnych.

wtorek, 30 listopada 2010

Survival a las - cz. 1 - obozowanie

Ludzie postrzegają survival jako zabawę w budowanie szałasów, zastawianie wnyków, jedzenie dzikich roślin, robaków czy też rozpalanie ognia bez użycia zapalniczki lub zapałek. Tymczasem samego określenia "survival" nie można odnieść do okresu w którym uczymy się sztuki przetrwania ale do momentu, gdy w wyniku splotu nieprzewidzianych okoliczności, musimy z nabytych wcześniej umiejętności skorzystać. Survival jako rodzaj aktywności jest uogólnieniem, które niestety pokutuje fałszywym postrzeganiem zagadnienia przez nowych adeptów sztuki przetrwania. Nakręceni przez medialne programy próbują zdobywać doświadczenie od skoku na głęboką wodę. Zazwyczaj odbywa się to bez zastanowienia nad warunkami w jakich przeprowadzają eksperyment. Scenariusz podpowiadają media. Ot, samotny bohater zmagający się z dzikimi ostępami, klifami, skalistymi zboczami czy lasem deszczowym. Minimum sprzętu, maksimum akcji. Tymczasem szansa wystąpienia takiego zdarzenia w Europie środkowej, gdzie od najbliższych siedzib ludzkich dzieli nas raptem kilkanaście kilometrów, a od najbliższego dzikiego wysypiska śmieci, bogatego w przydatne materiały -kilkaset metrów... jest zerowa. Oczywiście jeśli podróżujemy po świecie szanse na katastrofę w dziczy są większe. Niestety złośliwy los zawsze spłata nam figla ;-) . A to mamy pod bokiem wrak samolotu lub statku albo znowu znajdujemy nagromadzenie odpadów cywilizacji.

Człowiek zdobywa doświadczenie przez całe życie. Nauka sztuki przetrwania nie powinna zaczynać się od egzaminu "zerowego" jeśli los tak nie wskaże. Ponieważ nie mieszkamy na Syberii i lasem musimy dzielić się z innymi jego użytkownikami warto całe zagadnienie rozpatrzyć od strony etycznej.

Podstawą wyjściową nauki survivalu powinno być hasło:

"Nie zostawiaj śladów, zabieraj tylko śmieci i wspomnienia"

Pierwsza część tego artykułu traktuje o obozowaniu. Biwakowanie w Lasach Państwowych jest nielegalne, jednak właściwe służby mogą przymknąć oko o ile nasze bytowanie nie powoduje zagrożenia i strat w środowisku.
Osobiście jestem przeciwnikiem budowania szałasów. Jedyną zaletą jest klimat. Natomiast minusy ich budowy są następujące:
- wymagają dużo energii w celu zgromadzenia odpowiedniej ilości właściwego materiału,
- materiał poszycia zazwyczaj stanowią zielone gałęzie lub ściółka/mech (w sporadycznych przypadkach trawy lub trzcina),
- czas budowy wynosi od kilkudziesięciu minut do kilku godzin,
- ich budowa powoduje naruszenie dużej przestrzeni (dźwiękiem, ruchem, zapachem) co może odstraszać zwierzęta (to tak jakby przed łowieniem ryb najpierw popływać na stanowisku)
- usuniecie śladów związanych z gromadzeniem i budową takiego schronienia jest czasochłonne a czasem niemożliwe do osiągnięcia,
Tutaj powinna w zupełności wystarczyć teoria lub doraźnie zdobyta praktyka (np. przy wykorzystaniu odrzutów z wycinki). Budowa szałasu nie jest trudnym zadaniem pod warunkiem, że dysponujemy odpowiednim materiałem na poszycie i wiedzą teoretyczną np ze strony Bogdana: http://www.survival.strefa.pl/szalasy.htm
Najważniejsze to zapewnić szybkie odprowadzenie wody. A więc skos dachu jak najbardziej zbliżony do 90 stopni i pokrycie nie pozwalające na przesiąkanie (zatrzymywanie) spływającej cieczy.
Zamiast szałasów i namiotów lepiej używać płacht budowlanych. Wyposażone w odpowiednie oczka i niskobudżetowe (do 15 zł za płachtę 2x3) oraz w dowolnych (taktycznych) kolorach zapewnią szybkie i ekologiczne schronienie. Zaoszczędzony czas możemy efektywnie wykorzystać na zdobywanie nowych umiejętności (efektywność liczy się w survivalu), podglądanie niespłoszonych zwierząt lub zwykłe leniuchowanie.
Budżetowe spanie przez większość dni w roku to folia ratunkowa (NRC) na podłogę, marketowa mata i śpiwór schowane pod wojskowym ponchem lub płachtą budowlaną.
Płachta budowlana, NRC-ta i śpiwór. Wejście osłaniane na noc ponchem US.
Domek mały i ciasny ale suchy i przytulny.

Oczywiście przy urządzaniu obozowiska warto zachować pewne standardy poza wyborem optymalnej miejscówki i rozwieszeniem dachu.
Mianowicie należy:
- wyznaczyć bezpieczne miejsce na palenisko (o ogniu i konieczności jego rozpalania będzie w kolejnej części artykułu),
- przygotować worek na śmieci
- ustalić punkt załatwiania potrzeb fizjologicznych z wiatrem (na grubsze sprawy niewielki dołek - rozkopywanie ściółki też jest nielegalne)
Lasy są pełne zeschniętych gałęzi, które doskonale nadają się na materiały konstrukcyjne pod budowę schronienia lub mocowania do menażki/kociołka.

"Im mniejsza ingerencja w otoczenie tym łatwiej zatrzeć ślady bytowania"

Dzięki rozsądnemu zaplanowaniu biwaku już następnego dnia po naszym odejściu tylko wytrawny indianin będzie mógł zauważyć, że ktoś w danym miejscu nocował.
Zabierajmy też wszystkie śmieci z miejscówki. Kto wie czy następnym razem nie zawitamy tam z własnym potomkiem ;-)

Następna część - ogień.

sobota, 13 listopada 2010

Leśna kuchnia - Piwo łopianowo - imbirowe (krótka notka)

W poście dotyczącym łopianu większego, wspomniałem o zamiarze przygotowania "napoju" z uprzednio zamrożonego korzenia łopianu. Robi się go bardzo prosto.
Korzenie łopianu przed oczyszczeniem

Starłem (oczyszczone) dwa duże korzenie łopianu wraz z jednym korzeniem imbiru. Następnie uzyskaną masę zalałem 2l wody i gotowałem godzinę wraz z 0,5kg brązowego cukru trzcinowego. Po wystudzeniu zlałem przez ściereczkę do 4 litrowego zakręcanego gąsiora i dołożyłem odrobinę rozczynionych w letniej wodzie z cukrem drożdży piekarskich. Uzupełniłem wodę i zakręciłem gąsior delikatnie tak aby gaz powstały z fermentacji mógł się ulatniać swobodnie. Po tygodniu fermentacji przelałem płyn do korkowanych tradycyjnie butelek (na zatrzask). Do każdej z nich dodałem łyżeczkę cukru aby pozostałe przy życiu drożdże "nagazowały" piwo przetwarzając cukier na CO2. Butelki odstawiłem w ciepłe miejsce na dwa dni, a następnie włożyłem do lodówki.
Napój jest orzeźwiający i lekko alkoholowy. Dobrze zastępuje piwo.
Piwo łopianowo-imbirowe

czwartek, 11 listopada 2010

Sztoła - czysta rzeka

Dzisiaj wędrowałem wzdłuż rzeki Sztoły.
Szybki nurt, piach w korycie, woda krystalicznie czysta - Sztoła przed Bukownem

Cała wyprawa zaczęła się tuż obok zbiornika "Leśny dwór", gdzie do koryta Sztoły wpada rzeczka Baba a właściwie kanał odprowadzający wody z ZGH Bolesław. Moja droga wiodła najpierw prawym brzegiem w górę rzeki wcinającej się głębokim wąwozem w piaszczyste wydmy. Tuż za terenem ośrodka z reklamą "Strzelectwo, paintball, ASG, Sztoła tworzy spore rozlewisko odcięte osunięciem.
Osunięcie

Na zdjęciu widać wyraźnie, że zachodzi proces spełzywania gruntu. Pnie drzew mają charakterystyczny łukowaty kształt. Utworzony przed tą naturalną zaporą zbiornik jest płytki. Niemniej zauważyłem w nim kilka pływających okonków.
Na prawym brzegu dominują sosny. W sumie nic dziwnego bo na piaskach czują się wyśmienicie. Lewy brzeg stanowi mieszankę sosen i buków. Im wyżej, tym mniej piasku (wydmy?) a więcej gleby utworzonej na skałach węglanowych. Tuż przed terenem byłej jednostki rakietowej znajduje się szeroka dolina zabudowana ruderami działkowymi. Jednostkę ominąłem trzymając się twardo rzeki. Odbiłem tylko na brzeg wąwozu aby przyjrzeć się strzelnicy. Przejrzałem pełniący rolę kulochwytu wał z piasku i wydłubałem z niego nieco pocisków. Śladów po wojsku niewiele. Trochę pordzewiałych pocisków od "kałacha". Sporo płaszczowych z pistoletów i zwykłej .22 z KBKS a także śrutu z wiatrówek. Sporym zaskoczeniem dla mnie, było znalezienie kulek i innych pocisków do broni czarnoprochowej. Widać, że strzelnica dalej służy celowi dla którego powstała.
Sztoła niesie swym korytem duże ilości piasku. Właściwie to im dalej w dół rzeki tym koryto bardziej "przesiąka". Dopiero zrzut wody przemysłowej z ZGH Bolesław nieco "zabetonował" koryto.
Erozja

Przy okazji szukałem roślin jadalnych. Piaski prawego brzegu były nieco ubogie. W runie leśnym dominowała borówka brusznica (oczywiście już za późno na boróweczki) i paproć orlica (orlica pospolita). Bliżej rzeki pojawia się sitowie leśne, podbiał pospolity i ostrożeń błotny. Czasem można trafić na szczawik zajęczy i kępy mięty. Przy jednym ze źródeł zrobiłem sobie krótki popas a następnie ruszyłem w drogę powrotną lewym brzegiem rzeki.
Źródło (czysta woda bez wyraźnego smaku i zapachu)

Ten brzeg miejscami jest bardziej stromy i wyższy. Pojawiają się częściej buki a wraz z nimi ciekawe rośliny poszycia. Między innym kruszczyki szerokolistne (tak - w Polsce też mamy storczyki). Dodatkowo wypatrzyłem głóg, pokrzywy, podagrycznik pospolity, lebiodkę (oregano), macierzankę, biedrzeniec mniejszy, pędy malin i liście poziomek oraz kilka drzew owocowych pozostałych po dawnych osadach.

Biedrzeniec mniejszy

Warto wybrać się nad tą rzekę i zabrać na "pamiątkę" jeden czy dwa śmiecie. Niestety coraz więcej ich można spotkać w korycie Sztoły.
Bez śmieci nawet mała rzeka potrafi zaskoczyć.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Jesienny zlot forum reconnet.pl (2010)

Wczoraj wróciłem z jesiennego zlotu forum reconnet.pl. Odbył się on pod Warszawą w lasach rembertowsko-okuniewskich. Jak do tej pory było to najliczniejsze spotkanie użytkowników tego forum (ponad 20 osób).
Zaczęło się od długiej drogi pokonanej czerwonym bolidem Drivera. Jechaliśmy w trójkę tzn. ja, Driver i Młody. Niepomni na ryzyko związane z poruszaniem się po naszych drogach pokonaliśmy dystans ponad 350 km aby dotrzeć do Warszawy.
Ciekawostka z trasy

Bolida pozostawiliśmy w Ossowie, gdyż był to punkt leżący najbliżej miejscówki zlotowej. Zakładałem, że chłopaki przygotują się do czekającej ich trasy i przeczytają chociaż post "warszawki" jak dotrzeć do obozowiska. Okazało się, że Młody i Driver myśleli, iż ja się przygotuję. :-) No cóż. Na szczęście mimo lenistwa wbiłem do swojego GPS'a współrzędne miejscówki. Nie mając mapy terenu przeciągnąłem przez krzaki całą ekipę bezpośrednio na "waypoint" obozowiska.
Przybyliśmy jako drudzy. W obozowisku rozgościł się już Dąb. Z żaru ogniska rozpalonego dzień wcześniej udało mu się rozniecić ogień. Rozpiąłem płachtę tak aby w przypadku ewentualnego deszczu mieć możliwość siedzenia pod nią i dłubaniu w celu zajęcia czasu.
Moje leże

Po kilku godzinach zaczęli schodzić się uczestnicy zlotu. Kawki, herbatki i dyskuzje przy płonącym ognisku przeciągnęły się do późnych godzin wieczornych. Przy okazji polało się trochę procentowych trunków a MichałN (aka Chloru) wyciągnął słoik marynowanych rozetek kalafiora.
Ok. 2.00 umordowany niemiłosiernie walnąłem się w pierze (puchówkę). Nie dane mi jednak było swobodnie pospać. W dwie godziny później pojawiła się kolejna ekipa, która świecąc czołówkami po oczach i błyskając fleszami aparatów (japońska wycieczka?), domagała się "godnego" przyjęcia. Ponieważ nie byłbybym w stanie spać w takiej atmosferze, pozbierałem się z legowiska by wraz ze Slaq'iem towarzyszyć marudzie ;-)
Świt zastał mnie już po śniadaniu i herbatce. Lekko przymulony wybyłem z ekipą aby przejść się po terenie i odwiedzić miejsce poprzedniego zlotu. Po drodze szukaliśmy roślin jadalnych i zwierzęcych kości w celu wykonania z nich przedmiotów użytkowych. Znaleźliśmy również kilka pocisków artyleryjskich (bez wkładu pirotechnicznego). Jeden z nich wrócił z nami do obozowiska.
Tak to właśnie to na co to wygląda

Po powrocie do miejsca zlotu, poczęstowałem ekipę kiszonym czosnkiem niedźwiedzim oraz moją ostatnią produkcją: piwem łopianowo-imbirowym. Czosnek niedźwiedzi wzbudził szerokie uznanie. Piwo raczej umiarkowane.
Następnie zaczęliśmy przygotowywać produkty do gulaszu wg. przepisu podanego przez Puchala i pod jego bezpośrednim nadzorem. Gdy poszczególne składniki zaczęły lądować w kotle, zająłem się dłubaniem w drzewie "superszybkiej" łyżki.
Pozostała część zlotowiczów, robiła podpłomyki w 101 smakach, częstowała własnymi wyrobami i włóczyła się z różnymi "sprawami" po okolicy. W międzyczasie pojawił się Miki, który zaskoczył wszystkich zlotowiczów, problemami z nawigacją i przytarganiem ze sobą dwóch potężnych neseserów. Okazało się, że w człowieku wieku słusznego płynie bushcrafterska krew, a nesesery zawierają naczynia, uniwersalny czajnik, promile i różnego rodzaju spożywcze wikatuły.
Ukoronowaniem soboty był gulasz, który rozgrzał nasze żołądki i serca.
Gulasz zlotowy pod kierownictwem Puchala

Przy ognisku siedziałem i dykutowałem do godziny 12.00. Pobudka o 6.00 czasu nowego (7.00 starego). Dotrzymałem towarzystwa Bartoszowi, który w pół godziny później musiał wracać w domowe pielesze. W między czasie zaczeli powoli wstawać kolejni zlotowicze. W ostatnim dniu skończyła nam się woda i musieliśmy zadowolić się cieczą filtrowaną z rzeki Długiej.
Miki filtruje wodę z Długiej

Uczestnicy zlotu powoli zwijali swoje tarpy, namioty i płachty. Zabierając ze sobą część śmieci wyruszali w drogę powrotną do domu.
W ostatnim dniu głupio palnąłem, że kolejny zlot powinien odbyć się tam gdzie padnie zrobiona z brzozy przez Grzymka, gulaszowa chochla. Gdy wyruszałem w drogę chłopaki wcisnęli mi ją do ręki. No cóż. Wygląda na to, że kolejny zlot forum reconnet.pl odbędzie się na południu. ;-) Teraz Wy będziecie się męczyć z dojazdem :-P
Gulaszowa (Grzymkowa) Chochla Zlotowa (GChZ)

sobota, 2 października 2010

Leśna kuchnia - Łopian większy

Dzisiaj wyrwałem się do lasu na spacer z psem ( i małżonką). Ponieważ dawno nic nie wrzucałem na bloga, postanowiłem opisać jedną z pospolitych roślin jadalnych.
Ta pierwsza bezdeszczowa sobota od dłuższego czasu przypomniała mi jak piękna potrafi być Polska jesień. Jesień to okres kiedy zwierzęta przybierają na wadze magazynując tłuszcz niezbędny do przetrwania zimy. W ten sam sposób postępują wieloletnie rośliny. W ich przypadku magazynem surowcowym są korzenie.
Wrzuciłem do plecaka składaną saperkę i powędrowałem w las. W planie miałem wykopanie dzikiej marchwi ale wszędzie napotykałem egzemplarze, które właśnie (złośliwie) w tym roku musiały wypuścić baldachy (kwiatostany). Marchew jest rośliną dwuletnią. Wszystkie tego typu rośliny w pierwszym roku rosną, magazynując w korzeniach składniki odżywcze. W roku drugim, cały zapas energii roślina poświęca na wykształcenie kwiatostanów.
Marchwi jednorocznej nie znalazłem. Natomiast natknąłem się na kilka kęp łopianu większego, zwanego popularnie rzepem. Akurat w tym przypadku obok roślin dwuletnich rosły egzemplarze jednoroczne (zimą szuka się liści egzemplarz jednorocznych odgarniając śnieg w pobliżu rzepowych suszków). Dla celów kulinarno-eksperymentalnych wykopałem dwa korzenie.

Wykopki


Pierwszy plan rośliny w drugim roku życia, w tle jednoroczne

Biały korzeń łopianu szybko traci barwę na powietrzu. Można go suszyć z przeznaczeniem jako dodatek do zup. Obecnie 3/4 z pozyskanych korzeni zamroziłem z zamiarem późniejszego wykorzystania. Korzeń można jeść również na surowo. Zawiera duże ilości inuliny, i tak jak w przypadku słonecznika bulwiastego (topinamburu), jej rozkład przez bakterie w okrężnicy powoduje powstawanie gazów jelitowych.
Młode liście ponoć są jadalne. Osobiście nie próbowałem jednak zacytuję Ł. Łuczaja: "według mnie mają ohydny smak". Za to młode łodygi i ogonki liściowe (obrane) nadają się do zup lub do kiszenia.
Łopian w Japonii, Chinach i na Jawie uprawiany jest jako warzywo. A w Wielkiej Brytanii robi się z jego korzenia napój. Mój wariant tego napoju, będzie opisany w innym wpisie do blogu.
Oprócz łopianu zebrałem trochę grzybów. Zbiór nie był obfity ale dwa rydze przeznaczyłem do dzisiejszej kolacji, trzy maślaczki do jutrzejszego śniadania a dwa kapelusze kani będą dodatkiem jutrzejszego obiadu ;-).

Siekanka łopianowo-rydzowa

Korzeń łopianu po oczyszczeniu pokroiłem w słupki grubości 3-5mm i długości 5 cm. Następnie podsmażyłem je na łyżce oleju do chwili aż zaczęły lekko brązowieć (trochę bardziej brązowe można po posoleniu jeść jako frytki). Dorzuciłem grubo posiekane kapelusze rydzy i smażyłem razem przez ok. 5min. Następnie dolałem 3 łyżki sosu sojowego i 1 łyżeczkę miodu. Po kolejnych 3 minutach dolalem 1/3 szklanki wody i dusiłem pod przykryciem na małym ogniu ok. 10 min. Następie, już bez pokrywki, mieszając odparowałem nadmiar wody i dodałem trochę świeżo zmielonego pieprzu (sos sojowy jest słony).

Wszystko już wesoło bulgocze w rondelku

Gotowe danie powędrowało od razu na talerz.
Potrawa jest sycąco - zamulająca. Związane to jest jak przypuszczam, z działaniem leczniczym korzenia łopianu. Mianowicie zmniejsza on wydzielanie kwasu żołądkowego, jednocześnie zwiększając wydzielanie śluzów w przewodzie pokarmowym (za wikipedią). Najlepiej przepijać taką kolację półsłodkim lub nawet półwytrawnym winem.

Korzeń łopianu większego z rydzami w sosie sojowym

No to chlup...

niedziela, 20 czerwca 2010

Konwent - Survival Skała 2010

W piątek, zabrawszy uprzednio szwagra do mego czerwonego bolidu, udałem się na organizowane w Jaskini Jasnej spotkanie miłośników sztuki przetrwania.

Duże wejście do Jaskini Jasnej

Na miejsce dotarliśmy o 18-stej i razem z obecną ekipą rozpaliliśmy konwentowe ognisko. Aby tradycji stało się zadość, wzorem pierwszego konwentu, Matka Natura uraczyła nas siąpiącym deszczykiem. Na szczęście była bardziej łaskawa niż na jesieni ubiegłego roku, gdyż polewała z rozsądkiem i chyba nawet pewną dozą skąpstwa.
O skąpstwo nie można było posądzić kamratów ogniskowych, którzy polewając nad wyraz skutecznie doprowadzili do stanu gdzie same opowieści przestają wystarczać a na pierwszym planie pojawia się wokal. Śmiem twierdzić, że wyśmienita nalewka z czermechy (Darka) i wino z aronii (Bartka) były pierwotnym bodźcem nocnego chóru wilków, który skutecznie nie pozwolił harcerzom rozbitym w jaskini, zmrużyć oczu. W trakcie imprezy, części towarzystwa udzielił się syndrom szwędaczka i udali się na zwiedzanie Jaskini Zegarowej.
Wrócili w komplecie i bez strat własnych, lecz niemiłosiernie w błocie utytłani.
Około godziny 3-ciej, zmar(y)nowany niemiłosiernie uderzyłem w pierze.
Spaliśmy w jaskini, więc aura jaka by nie była nie stanowiła dla nas problemu. Rano okazało się, że niezbyt dokładnie oczyściłem miejsce pod matę i pod moimi plecami znalazła się ubita szyjka z butelki. Na szczęście rozdarła tylko NRC-tę i tanią matę z marketu, nie naruszając bivybaga, śpiwora i ...dolnej części moich pleców.

Gotuję wodę na kawę

Początek dnia uczczono kawką i uskuteczniono zajęcia indywidualne lub w grupach.
Część ekipy wzięła udział w rajdzie na orientację, zorganizowanym przez Darka. Jacek zabrał się za dzierganie prymitywnej broni - altalt'a. Michał (szwagier) strugał świątka, a ja po upleceniu na szybko sznurka z pokrzywy poszedłem szlajać się po okolicy w poszukiwaniu roślin jadalnych.
Wzgórze z zespołem jaskiń posiada bardzo bogatą florę. Wyobrażając sobie co pozyskiwał człowiek pierwotny mieszkający niegdyś w tych okolicach uważnie przepatrywałem teren.
Najwięcej było leszczyny, której orzechy zawierają bardzo dużo tłuszczu. Następnie dziki bez czarny z jadalnymi kwiatostanami i owocami (po obróbce) oraz buki, których liście i orzechy można jeść zarówno na surowo jak i wplecione w potrawy przyrządzone na ogniu. W kilku miejscach natknąłem się na dzikie jabłonie i kępy pożywnych pokrzyw. Dodatkowo w poszyciu można było wypatrzyć dziki agrest, porzeczki, jeżyny oraz poziomki. Te ostatnie już dojrzały i były przez moją osobę, skrupulatnie zrywane i konsumowane.

Gra barw - pszeniec gajowy

Tuż nad mniejszym wyjściem z Jaskini Jasnej rosną kokoryczki wielokwiatowe. Ich pożywne kłącza na surowo są trujące ponieważ zawierają saponiny i kryształy szczawianu wapnia. Pozbycie się trujących właściwości wymaga 3 godzinnego gotowania z kilkukrotną wymianą wody (dodanie kilku łyżek popiołu dla uzyskania odczynu zasadowego jest wskazane). Na skraju łąki zebrałem trochę mięty na herbatkę i przeszedłem obok łanu paproci orlicy. Z wysuszonych i zmielonych kłączy paproci orlicy można uzyskać mąkę, a młode i nierozwinięte pastorały, po obgotowaniu, nadają się do zup i sałatek oraz potraw smażonych. Tak jak w przypadku kokoryczki wodę należy kilka razy odlewać. W żadnym wypadku nie należy spożywać rozwiniętych liści orlicy oraz pastorałów na surowo. Zawierają substancje rakotwórcze i jak podaje Łukasz Łuczaj w swoim przewodniku: enzym - tiamazynę, powodujący rozkład witaminy B1. Przy samej jaskini Jasnej można znaleźć derenia świdwę. Z jego gorzkich owoców wydobywano nasiona i tłoczono z nich olej..

Dereń świdwa

Na obiad zajadaliśmy się pozostałościami pancernej grochówki Darka, której zapas wystarczył na 2 dni. Wieczorem zawitał do nas Staszek aby kilka godzin powędzić się w dymie jaskiniowego ogniska. Okazało się, ze rozpalenie ogniska w jaskini posiadającej 3 otwory, może i zabezpiecza ogień przed deszczem lecz jednocześnie powoduje totalne zadymienie i nierównomierne rozprowadzanie ciepła w targanej przeciągami przestrzeni.

Ognisko w "oknie" Jaskini Jasnej

Ostatecznie ognisko zostało przeniesione na zewnątrz i przy wykorzystaniu ekranującej skałki, rewelacyjnie ogrzewało skupionych przy nim uczestników konwentu.
Noc z soboty na niedzielę przespałem niczym niedźwiedź jaskiniowy. Nawet chrapanie jednego z sąsiadów nie przeszkodziło mi w błogim śnie. Rano szybka kawka, połączona ze śniadaniem i pakowanie całego inwentarza. Przy okazji wyczyściliśmy jaskinię z większości pozostawionych w niej śmieci.

Naprawdę warto zabierać ze sobą kilka mocnych worków na śmieci. W wielu sytuacjach mogą posłużyć jako wodoodporne pokrowce a przede wszystkim umożliwią nam doprowadzenie do porządku naprawdę ładnych miejscówek. Miejscówek, których piękna zwykli debile i idioci nie byli w stanie uszanować.

Widok ze skałki nad Jaskinią Jasną

Jak zwykle na pożegnanie życzyliśmy sobie ponownego spotkania. Gdzieś na szlaku lub na kolejnym konwencie. Było "Bagno", była "Skała" teraz czas na .... ;-)

piątek, 7 maja 2010

Leśna kuchnia - Czyściec błotny

Z Podkarpacia przywiozłem kłącza czyśćca błotnego (Stachys palustris) do nasadzenia w okolicy. Oczywiście nie mogło się obyć bez drobnego testu kulinarnego i małą część zbioru przeznaczyłem do konsumpcji.
Kłącza najpierw trzeba oczyścić. Po wstępnym wypłukaniu w wodzie najlepiej użyć zwykłej kuchennej myjki-drucianki, która dokładnie oczyści trudno dostępne miejsca między segmentami. Następnie nożem obcinamy zbędne i brzydkie końcówki kłączy.
Wstępnie opłukane kłącza czyśćca błotnego

Po oczyszczeniu wystarczy podsmażyć na rozgrzanym oleju i mamy frytki o orzechowym smaku. Im bardziej zbliżamy się do koloru brązowego tym bardziej wyczuwalna będzie gorycz, więc nie należy przesadzać z długością smażenia.

Przetestowałem również nieco dłuższą metodę przygotowania:
Oczyszczone kłącza czyśćca błotnego moczyłem przez dwie godziny w wodzie z wyciśniętą cytryną. Na taki sam okres powędrowała do lodówki porcja żeberek zanurzona w macerze składającej się z przyprawy grillowej, kilku łyżek sosu sojowo-grzybowego, łyżki miodu i 1/2 szklanki wody.
W międzyczasie przygotowałem rękaw foliowy (do pieczenia) oraz obrałem i/lub umyłem kilka pieczarek, marchewkę, młodą cebulkę, kilka młodych ziemniaków i brokuła.
Na dno rękawa foliowego powędrowały warzywa (w tym czyściec) a na samą górę mięso, które zostało polane kilkoma łyżkami macerki. Następnie rękaw został zawiązany i nakłuty w kilku miejscach.
Całość powędrowała do nagrzanego piekarnika na okres 1g15min. Temperatura pieczenia 200 st.C.
Po upieczeniu i wyłożeniu na talerz dorzuciłem posiekany, kiszony czosnek niedźwiedzi jako zamiennik kiszonych ogórków.
Efekt finalny

wtorek, 4 maja 2010

Pogórze Strzyżowsko-Dynowskie

Ostatni tydzień kwietnia i pierwsze dni maja spędziłem na Pogórzu Strzyżowsko-Dynowskim.
Najpierw tygodniowe zakwaterowanie w gospodarstwie agroturystycznym. Lokację wybierała żona więc nie wypadało jej narzekać ;-) . Osobiście doszedłem do wniosku, że następnym razem wszystkie oferty, które nie posiadają własnej strony www z rozbudowaną galerią nie będą brane pod uwagę. Wiejska atmosfera sprzyjała odpoczynkowi na świeżym powietrzu jednakowoż z braku zwykłej wiaty wszelkie zmiany pogodowe zmuszały nas do skrywania się we wnętrzu domostwa. A tam czas zatrzymał się na etapie późnego PRL-u (przybyło tylko osobników z gatunku Dermatophagoides pteronyssinus co odczuły moje narażone na alergeny oskrzela).
Niemniej w pobliżu znajdował się wspaniały mieszany las w którym świerki i jodły pięknie dopełniały karpacką buczynę. W poszyciu znalazłem kilka znanych mi gatunków roślin:



kopytnik pospolity (roślina trująca!)


Jako, że ostatnio mam szczęście wpadania na gatunki zagrożone i wymierające pod obiektyw podsunęła się również przedstawicielka królestwa grzybów:


Oprócz wędrówek stricte leśnych przemieszczaliśmy się w ciekawsze punkty samochodem.
W ten sposób zawitaliśmy do ruin zamku Kamieniec w Odrzykoniu.
W skrócie są to ruiny XIV wiecznej budowli obronnej. Z historią zamku ściśle związana jest "Zemsta" Aleksandra Fredry. Filmowy mur stał w Ogrodzieńcu na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej ale pierwowzór książkowy znajduje się niedaleko Krosna.

Ruiny zamku Kamieniec

Spod ruin podjechaliśmy pod rezerwat Prządki. Jest to grupa piaskowcowych ostańców górująca nad okolicą.

W rezerwacie Prządki

Wędrując wzdłuż wyznaczonego szlaku natknęliśmy się na grupę dzieciaków szalejących na rowerach górskich. Jakimś cudem nie udało im się rozjechać padalca, który próbował bezowocnie przepełznąć w poprzek nieco pochyłej ścieżki. Przeniosłem go delikatnie śmiejąc się z wyrazu obrzydzenia na twarzy żony. "Jak mogłeś dotknąć węża?!". He he.... padalec to taka beznoga jaszczurka. Dlatego tak kiepsko sobie radził próbując pełzać pod górę.

Padalec

Do miejsc, które warto odwiedzić można zaliczyć również kompleks schronów i bunkrów w Stępinie-Cieszynie. Największe wrażenie robi schron kolejowy długości 393 (382 w innej wersji) metrów wybudowany w 1941 roku na życzenie pewnego pana z wąsikiem, który chciał mieć kwaterę jak najbliżej innego pana z wąsiskiem. Oczywiście budowa kwatery była skryta coby dotychczasowy sprzymierzeniec nie zwęszył, że ktoś chce wejść w jego buraki.

Schron kolejowy w Stępinie - Cieszynie

Równolegle z powyższym kompleksem powstał liczący 438 metrów tunel schronowy w Strzyżowie.

Schron tunelowy w Strzyżowie

Nietoperz w tunelu pomocniczym schronu

Zaliczyliśmy również podejście bukowym lasem na górę Chełm. Na samym jej szczycie znalazłem jedną mizerną kępkę czosnku niedźwiedziego (nie ruszać!). Na podejściu pod rezerwat Herby występował w dużej ilości czosnaczek pospolity i pierwiosnek lekarski.
Obiektywowi nie umknęły pracujące "kiwaczki" naftowe w okolicach Węglówki oraz dwa stare dęby Jagiellon w Rzepniku (ponad 500lat) i Poganin w Węglówce (ponad 650 lat).

Szyby naftowe w Węglówce


Dąb "Jagiellon" przy dawnej cerkwi w Rzepniku


Dąb "Poganin" w Węglówce

Na ostatnie dwa dni zawitaliśmy do Pietruszej Woli gdzie kończyła się majowa edycja Warsztatów Dzikiego Gotowania organizowana przez Łukasza Łuczaja. Polana na której odbywały się warsztaty miała posłużyć jako baza organizacyjna przedsięwzięć zorganizowanych przez Janka (guru ognia w wersji mistycznej). Pierwszego wieczoru zaplanowany był indiański szałas potów. Mieliśmy przygotować szkieletową konstrukcję wigwamu z wykopanym w środku dołkiem i pokryć ją izolującą warstwą kocy. Uwaga! Wigwam jest mylony często z tipi. Typowe przenośne namioty indiańskie, zbudowane z ułożonych w kształt stożka żerdzi i kryte skórami to tipi. Wigwam jest stacjonarną i zazwyczaj kopulastą konstrukcją.
Ze względu na banglający deszcz rozsypała się opcja związana z budową i wieczorem zostaliśmy zmuszeni do skorzystania z gotowej konstrukcji przy chacie Łukasza.
Dla mnie szałas potów nie jest doznaniem duchowym, mistycznym czy jakimś super głębokim przeżyciem. Podchodząc trzeźwo i praktycznie do wierzeń i praktyk ludów pierwotnym można zauważyć, że wszystkie ich działania miały wymierny cel.
Ja odbierałem to w ten sposób:
Najpierw zostały rozgrzane w dużym ognisku kamienie. Ponieważ padało część z nich pękała z głośnym hukiem. Następnie tuż przed wejściem do szałasu potów jak wszyscy inni zostałem okadzony dymem z mieszanki różnych ziół. Okadzanie ma znaczenie praktyczne gdyż dym z tej mieszanki ma działanie bakterio- i grzybobójcze . Gdy siedziałem w grupie otaczającej wykopany w ziemi dołek zaczęło mi być zimno. Było tak do chwili gdy pierwszy rozżarzony kamień wpadł do wypełnionego w części wodą, dołka. Momentalnie poczułem jak od góry w dół przesuwa się fala gorąca. Para wypełniła całą przestrzeń szałasu. Po piątym kamieniu temperatura stała się nie do wytrzymania (przy suchej aurze trzeba kamieni wrzucić ok. 30). Otworzyły mi się chyba wszystkie pory w skórze i pot ciekł strumieniami. Wraz z potem organizm błyskawicznie pozbywał się wody i toksyn. Następnie wyjście na zewnątrz i pierwsze zdziwienie - nie czuję chłodu. Nie mam na sobie nic oprócz kilku listków przyklejonych do pośladków ale jest mi ciepło.
Ciało stopniowo traci temperaturę, oddech się wyrównuje.
Wejście drugie. Tym razem do wszechobecnej pary dołączają witki brzozowe. Smaganie pobudza krążenie i "maceruję skórę". Później masaż rozluźniający i na koniec kolejne podnoszenie temperatury wodą laną bezpośrednio na kamienie. Rozgrzany dobiegam do stawu i ląduję w wodzie. Zmywam pot zawierający sól i toksyny. Temperatura powietrza ok. 8-9 st. i nadal jest mi ciepło. Wracam do ogniska aby się wysuszyć ręcznikiem i ubrać - czuję się świeżo i rześko.
Następnego dnia trzeba się zwijać - mamy przed sobą długą drogę powrotną. Założyliśmy, że nie zostaniemy na organizowanym przez Janka "Chodzeniu po ogniu".

Gdyby ktoś chciał spróbować takiej formy odnowy biologiczno-duchowej zapraszam do skorzystania z oferty Janka: http://chodzeniepoogniu.republika.pl/

Ostatni mój wypad w teren to zaplanowane odwiedzenie poletka myśliwskiego. W zeszłym roku zaprowadził nas tam Łukasz Łuczaj w trakcie swoich Warsztatów Dzikiego Gotowania. Tym razem wędrowałem sam. Korzystając z charakterystycznej morfologii terenu poszedłem na przestrzał i trafiłem bezpośrednio w poletko. Na nim żółciły się kłącza czyśćca błotnego poprzetykane bulwami topinamburu. Czyściec jest podobnież rośliną pospolitą. Niestety w mojej okolicy znam zaledwie jedną mikroskopijną miejscówkę i właśnie cel nazbierania kłączy do sadzenia, był jednym z głównych powodów mojej wizyty na Podkarpaciu.
Zebrałem worek kłączy (ok 5 litrów) w przeciągu 15 minut. Po zważeniu w domu okazało się, że jest tego dokładnie 2,03kg (gratuluję Łukasz :-) ).
Po zwinięciu obozu zawitaliśmy do Rzepnika aby się pożegnać.
A później.... 6 godzin trasy za kółkiem .
Pocieszam się jednak, że zapewne w przyszłym roku i tak tam powrócę... :-)

Zmierzch na Podkarpaciu